Stanisław Sieruta (1935-2016) to wybitny kurpiowski artysta ludowy, zasłużony śpiewak, urodzony w Olszynach położonych wówczas w gminie Czarnia. Znany głównie ze swojej działalności artystycznej był także znakomitym pamiętnikarzem. W 1983 r. przesłał do gazety „Gromada – Rolnik Polski” swoje obszerne wspomnienia na konkurs „Łączy nas ziemia”, organizowany przez Związek Młodzieży Wiejskiej, Towarzystwo Przyjaciół Pamiętnikarstwa i prasę przeznaczoną dla wsi. Fragment pamiętnika publikowałem wraz z dr. Wojciechem Łukaszewskim w wydawnictwie źródłowym pt. Kadzidło i okolice w źródłach historycznych. Poniżej publikuję inny fragment wspomnień Stanisława Sieruty, spisanych w styczniu i lutym 1983 roku.
Długie zimowe wieczory chyba sprzyjały snuciu rozważań o własnej przeszłości i sięganiu daleko wstecz. Gdy wybuchła II wojna światowa, Sieruta miał cztery lata, gdy się kończyła, był dziesięciolatkiem. Wspomnienia poniższe mogą zatem obrazować spojrzenie dziecka na wojnę, choć oczywiście są przefiltrowane przez późniejsze, zasłyszane opowieści i przemyślenia dojrzałego już człowieka.
Co znajdziemy w tych wspomnieniach? Wojenne plotki, lęki, chaos, historie widziane i opowiadane przez innych, a także radość na wieść o wycofaniu się Niemców i makabryczny powojenny epilog w postaci ofiar wszechobecnych niewypałów. Zapraszam do lektury wspomnień artysty ludowego, który ciekawie opisał historię swojej rodziny i najbliższego otoczenia w latach 1939-1945. W tekście poprawiono interpunkcję, pozostawiając pisownię oryginalną.
![]() |
(Stanisław Sieruta Źródło: facebook.com/gminakadzidlo) |
___________________
Stanisław Sieruta
ŁĄCZY NAS ZIEMIA
(mój pamiętnik do konkursu trzech pokoleń wsi polskiej – opracowany i napisany w styczniu i lutym 1983 r.)
(...)
Początków napaści Niemiec na Polskę w 1939 r. bardzo nie pamiętam. Znam to tylko z opowiadań rodziców, od ludzi i z książek. Opowiadali tata z mamą, że gdy Niemcy wkroczyli do Polski i słychać było strzały w kierunku Myszyńca, to ja taki mały „siurek” wychodziłem przed sień posłuchać jak strzelają. Gdy wróciłem z dworu do izby, to mówiłem: „Ale na Myseńcu to i... walą”.
W czasie przekroczenia przez Niemców granicy polskiej (niedaleko od nas była ta granica, zaraz za Dąbrowami), to u nas we wsi rozniosła się wieść, że Niemcy będą Polaków wyrzynać i jeszcze inne okropności czynić.
Zrobiła się straszna panika. Prawie wszyscy, czym kto mógł i jak kto mógł, zaczęli ze wsi uciekać w kierunku Ostrołęki. Mówili, że aby za Narew się dostać, to tam już będzie bezpieczniej. Kto miał konia i sam był bystrzejszy, to się nie oparł wtedy aż pod Ostrołęką. Wuj Czesław miał konia, to też dojechał aż do Dylewa. My natomiast konia nie mieliśmy, tylko krowy, i do tego małe dzieci, to dojechaliśmy tylko do wsi Gleby (ok. 8 km od Olszyn), tam przenocowaliśmy i na drugi dzień przed południem wróciliśmy do domu.
Napotkani po drodze, jadący na koniach żołnierze polscy odradzili dalszej ucieczki. Mówili oni: „A gdzie wy ludziska jadzieta? Wracajta się do domu, bo Niemce są już pod Warszawą”. Usłuchaliśmy się tych żołnierzy i wróciliśmy. Niektórzy ludzie przez tę ucieczkę to się tylko wiele rzeczy postradali. Bo jedni uciekali, a inni w tym czasie kradli.
Nastał ciężki okres okupacji. W początkach tego okresu tata chodził do szarwarku na drogę za Czarnię, gdzieś za Surowe i pod Cupel – 14-20 km od Olszyn. Chodził piechotą, czasami w drewnianych korach, a czasach w chodakach. Jak w chodakach, to zimą onuce były mokre i pozmarzane na nogach. A jak w korach, to było suszej i cieplej w nogi, ale za to na nogach były odciski i skóra do krwi poobcierana. Tatę tylko w nocy można było w domu zobaczyć. Zawsze noc wyganiała i noc przyganiała. Do tego w domu trzeba było jeszcze posprzątać. W żarnach, i to po kryjomu, trzeba było mąki na chleb i na osypkę umleć. Żyto cepami omłócić, no i siecki w ręcznej ladzie narznąć.
Pewnego czasu otrzymał tata wezwanie od sołtysa na roboty do Niemiec. Tata nie stawił się na to wezwanie, zaczął się ukrywać. Niemcy za tatą, a także i za innymi zaczęli ścigać. I razu pewnego, było to w letni, wczesny poranek o świcie – tato z wujem Czesławem byli na oborze i usłyszeli na drodze zbliżający się turkot furmanki. Gdy zaczęli się wpatrywać, zauważali furmankę w parę koni i na furmance kilka ludzi. Furmanka jechała w tę stronę do nas, ale tą pierwszą dróżką nie skręcili do podwórza. Odetchnęli obaj z ulgą. Ale dojechawszy do tej drugiej dróżki, skręcili w nasze podwórze. Teraz tata z wujem rozpoznali kto to taki jedzie. Tak, to byli żandarmi i sołtys. Już teraz nie było ani chwili namysłu. Tata w swoją stronę, a wuj w swoją dala chodu. Jadący z tymi żandarmami sołtys, specjalnie ich tak okrężnie poprowadził, ażeby dać większą możliwość do ucieczki. Sołtysem jeszcze przed wojną i przez cały okres okupacji był Koziatek. Mądry i dobry był ten sołtys, jak mógł, tak ludzi ostrzegał i bronił, nieraz to z narażeniem swojej własnej głowy.
W czasie tej ucieczki tata tylko słuchał, czy za nimi nie strzelają, gdyż Niemcy byli już bardzo blisko od nich, a i dosyć już było widno na dworze. A i łoskot ich ucieczki było wyraźnie słychać. Ale chyba tylko sam Pan Bóg ich obronił. Ci Niemcy chyba w tym czasie zagłuchli i ześlepli. Albo się jakiś inny cud stał, bo i nie zauważyli i nie usłyszeli tych uciekających.
Zajechawszy na podwórze, weszli do izby i się mamy pytają: „A gdzie ten koślawy diabeł jest?” (chodziło im o tatę). Mama odpowiedziała, że nie wie. Wtedy jeden z Niemców uderzył mamę w twarz i kazał, ażeby na miejsce taty mama z nimi poszła. Mama wtedy mnie i Marysię wzięła na ręce i mówi: „Jeśli mnie zabierzecie, to i z tymi dziećmi, bo nie mam ich z kim zostawić”. Do tego jeszcze mama w tym okresie i w ciąży była. Niemcy poszwargotali coś między sobą, nakazali mamy, ażeby się tata obowiązkowo sam stawił, ale nas z mamą zostawili w spokoju i odjechali.
Jeszcze tego samego dnia i z tymi samymi Niemcami miał tata powtórną spotyczkę w polach, ale też nie zauważyli. Były wtedy duże żyta i gdy tata ich dostrzegł, dał susa chyłkiem w żyto i bruzdami choda. I też miał szczęście. Do Niemiec tata nie zgłosił się. Postanowił się ukrywać. W okresie letnim to ukrywał się i sypiał w polach i chojniakach, których u nas nie brakuje. A gdy już było zimno, to między snopkami w wydłubanej dziurze w stodole. Gdy już była zima, tata zgłosił się do roboty w boru do ciosania ćwelów kolejowych. Podobno był jeszcze kiedyś Niemiec po tatę, ale mama powiedziała, że tata pracuje w boru. Od tej pory dali już taty spokój i więcej nie ścigali. Jednak tata nie był pewny i jakiś czas w domu nie sypiał. Ale gdy nastały większe mrozy, zaczął w domu sypiać, no i jakoś szczęśliwie. Na wskutek tego ukrywania się, tata przeziębił się i zdrowie utracił, ale Bóg dał, że szczęśliwie przetrwał aż do wyzwolenia.
Jesienią 1944 roku, t.j. niedługo przed zakończeniem się wojny, ludność miasta Ostrołęki i jej okolic była powysiedlana. Planowali tam chyba Niemcy obronę. Prawie w każdym domu w Olszynach znaleźli się wysiedleńcy, w naszym domu także. Byli to ludzie z Dylewa. Mieszkało nas wtedy 5 rodzin, a ponad 20 ludzi w jednym domu. Od jesieni siedzieli u nas do stycznia, t.j. do chwili wyzwolenia naszych terenów. Tę zimę i zakończenie wojny pamiętam dosyć dobrze, gdyż miałem już wtedy 9 lat. Dziadki wtedy już obydwoje nieżyli. Babcia umarła jeszcze przed wojną na wylew krwi. Jej śmierci i pogrzebu w ogóle nie pamiętam. Dziadek zaś umarł w wojnę. Dziadka i jego pogrzeb trochę pamiętam. Był to wysoki i przystojny mężczyzna, z krótkim wąsikiem pod nosem. Umiał ładnie śpiewać i grać na skrzypcach. Najczęściej grał i śpiewał „suplikacje”. Latem we drwalni plótł koszyki i opałki z korzeni.
Gdy front się już zbliżał, przychodzili do nas także na kwaterę niemieccy żołnierze. Ale się nie zakwaterowali, bo było za dużo u nas ludzi. A widocznie, że wygnać nas nie mieli prawa. Prawie dookoła ścian była porozściełana słoma do spania. Gdy się w nocy wszyscy do spania pokładli, to trudno było nawet przejść.
Tata z wysiedlonymi, którzy mieszkali u nas, wykopali niedaleko izby „w chojniaku” schron. Ściany, podłoga i sufit schronu były powyścielane słomą i poobijane i powykładane deskami. Z wierzchu przysypany był piachem. U wuja Czesława mieszkali brat i siostra wujnej ze swoimi rodzinami także z Dylewa. Oni mieli swój oddzielny schron też w chojniaku wykopany. Do tych schronów chowaliśmy się w czasie nalotu samolotów i większej strzelaniny. Wszyscy chodziliśmy poubierani w najcieplejsze ubiory, gotowi w każdej chwili do schronu. Ja chodziłem w matczynej watówce sięgającej do pięt, przepasany jakimś paskiem, tak ażeby mi było ciepło.
W przeddzień wyzwolenia, był to styczeń 1945 r., – dokładnego dnia nie pamiętam – była wtedy chyba największa strzelanina. Toteż w tym dniu i najwięcej razy odwiedziliśmy swój schron. Wieczór i w nocy tak samo. Lecz już rano wszystko ucichło. Doszła wiadomość do nas, że Niemców już nie ma. Nastał dzień wyzwolenia i wolności. Jakaż to była radość! Dzień ten dla nas radosny i pamiętny, mimo że styczniowy, był ciepły i bez mrozu. Mglisty i pochmurny. Ludzie radośni zaczęli się nawzajem odwiedzać. Sąsiedzi odwiedzali sąsiadów, oraz swych blizkich i krewnych. Zaraz tego samego dnia, nasi wysiedleńcy wyjechali do swych domów do Dylewa. Ja z tatą udaliśmy się do chrzesnego na Starą Wieś w odwiedziny. Mama poszła do ciotki do Zawad też odwiedzić.
Idąc z tatą do chrzesnego, widziałem obok ścieżki zabitego Niemca z przestrzeloną głową, obok niego leżał dziurawy hełm. U chrzesnego pod oknem w wądole od kartofli było dwóch zabitych Niemców. Na łąkach za chrzesnem, przy ścieżce jak się do Zawad idzie, cały szereg było nazabijanych żołnierzy radzieckich. Ale, tych zabitych żołnierzy radzieckich zaraz tego samego dnia przyszły samochody, pozbierały i wywiozły. Mama, gdy szła do Zawad, to widziała już tylko ślady krwi na śniegu oraz pourywane części ciała, takie jak ręce, nogi, a nawet mózg w hełmach. Całe łąki były zryte od pocisków.
Chociaż już było po wojnie, to nieszczęścia się jeszcze nie skończyły. Zaraz tego pierwszego dnia będąc na dworze i usłyszałem straszny wybuch, aż szyby w oknach zabrzęczały. A potem w kierunku Klimcaka usłyszałem okropne męskie jęki. Niedługo po tym dowiedzieliśmy się, że Klimcakowemu Władkowi mina nogę urwała. Także tego samego dnia drugi, jeszcze straszniejszy wybuch, to samochód rosyjski z żołnierzami jadący gościńcem, wjechał na podminowany most za Pacem. Samochód został rozerwany i spalony, a wszyscy żołnierze zostali zabici.
Niedługo po tym młodego chłopaka, Śmiglowego Staśka, na Śmiglowej górze koło krzyża w okopach, także mina porozrywała w kawałeczki. Jego porozrywane kawałki ciała tylko w płachtę pozbierali i złożyli w trumnę. Byłem na jego pogrzebie. Jego ojciec bardzo rozpaczał. Mdlał raz po razie, aż go ludzie musieli wodą cucić. Następnie w Ignalkowych górach, Ignalkowemu chłopakowi granat rękę urwał, oczy powypalał. Naogół był bardzo pokaleczony, z małą nadzieją do wyleczenia. Jednak się wyleczył i żyje do dzisiaj. Ale cóż z tego. Jest inwalidą do śmierci, bez jednej ręki i oka. A ileż to było jeszcze innych wypadków?
________________
Źródło: Archiwum Akt Nowych, Towarzystwo Przyjaciół Pamiętnikarstwa, Pamiętnik Stanisława Sieruty na konkurs „Łączy nas ziemia”, sygn. 10905, k. 11-17.
Oprac. Łukasz Gut