środa, 30 grudnia 2020

„Gody na Kurpiach” według ks. Władysława Skierkowskiego (1934 r.)

„Gody na Kurpiach” to tytuł referatu, który wygłosił ks. Władysław Skierkowski 10 stycznia 1934 r. w siedzibie Towarzystwa Naukowego Płockiego. W referacie, z którego swego rodzaju sprawozdanie opublikował „Głos Mazowiecki”, możemy w skrótowej formie przeczytać jak wyglądał okres świąt Bożego Narodzenia na Kurpiach jeszcze w latach 30. XX wieku. Szerszy opis zwyczajów dotyczących okresu Bożego Narodzenia, Nowego Roku i święta Trzech Króli autorstwa ks. Skierkowskiego, można znaleźć w III tomie Puszczy Kurpiowskiej w pieśni (wyd. pod red. H. Gadomskiego, Ostrołęka 2003). Poniższy tekst „według odczytu ks. Skierkowskiego” jest zwięźlejszy i daje ogólny obraz tego jak w okresie międzywojennym wyglądały kurpiowskie święta.

W tekście zachowano pisownię oryginalną. Zapraszam do lektury!

_____________




Gody na Kurpiach
(Według odczytu ks. Skierkowskiego w Tow. Nauk. w Płocku)


Gody na Kurpiach to okres od świąt Bożego Narodzenia włącznie aż do święta Trzech Króli. Gody rozpoczynają się dniem wigilijnym od samego rana. Charakterystycznem zjawiskiem regjonalnem w Puszczy Kurpiowskiej jest to, że w wielu wypadkach „wieczerzę” wigilijną spożywają już rano. Kto zaś „wieczerzował” rano, przez cały dzień nic już nie je.

„Wieczerza” odbywa się mniej więcej tak samo, jak w innych częściach Polski. Stół nakryty białym obrusem. Pod obrusem siano. Potrawy wigilijne postne, kraszone olejem. A więc kluski z makiem, kapusta z grzybami… Czasem też i rybka smażona. Na talerzu opłatek. Kurpie mają upodobanie w opłatkach kolorowych. Musi więc być w paczce opłatków przynajmniej jeden kolorowy.
Po „wieczerzy” kolędy. Pierwsza zawsze:

»Z raju pięknego miasta
Wygnana jest niewiasta…«

Wiele czynności i zdarzeń w dzień wigilijny ma, według wierzeń kurpiowskich, znaczenie symboliczne. Jeśli np. zaraz po „wieczerzy” wejdzie chłop, będą się w gospodarstwie rodzić same byczki, jeśli kobieta – same jałóweczki. Zabijają też srokę i przybijają ją nad wejściem do obory. Ma to chronić bydło od chorób. Sypią także przed wejściem do obory pas maku, co ma mieć takie same znaczenie. W dniu wigilijnym piorą ręczniki, by dobrze rodził się len. Z pozostałych opłatków wycinają sylwetki różnych zwierząt domowych i leśnych i nalepiają te wycinanki do belek pod sufitem, aby w nowym roku był dobry chów i obfitość zwierzyny. Siano ze stołu daje się bydłu, aby i ono miało „gwiazdkę”. Po „pasterce”, w nocy, młodzież obrzuca się ziarnem, jak mówią „na urodzaj”.

Wierzą, że w noc wigilijną bydło rozmawia między sobą. Ale tylko godni ludzie mogą tę rozmowę rozumieć. Kiedyś jakiś gospodarz chcąc podsłuchać tę rozmowę, schował się w oborze i usłyszał straszną rzecz: że krowy mają go wywieźć na cmentarz. Chłop z wrażenia spadł z powały. I zabił się. Był pogrzeb. Lepiej więc byłoby nie podsłuchiwać.

W dzień św. Szczepana ksiądz święci w kościele owies, który z pietyzmem przechowują do siewu lub dają bydłu. Kolędowanie z gwiazdą trwa od Bożego Narodzenia do Nowego Roku. Wśród kolęd jest dużo oryginalnych kurpiowskich, bardzo starych; wiele jest oryginalnych melodyj. Bardzo pilnie śledzą Kurpie atmosferę 12-u dni po B. N. Z nich przepowiadają pogodę całego roku.

Specjalnością na Nowy Rok są pszenne packi, ozdobione na wierzchu figurami zwierząt i roślin. – Nazywają te placki „Nowolatkami.” Na Trzech Króli znów w każdym domu muszą być pszenne ciastka z cukrem, smarowane z wierzchu miodem. Ciastkami temi częstuje się wszystkich, kto tylko przyjdzie do chaty. Zwą się one „fafarnuchami”. Skąd ta nazwa pochodzi, niewiadomo. Trudno to ustalić.

Od święta Trzech Króli chodzą po wsiach „Herody”. Zwyczaj ten spotykamy wszędzie, ale na Kurpiach jest i wiersz inny i treść dość odmienna, a także i melodje odrębne. Udział bierze 11-12 i więcej chłopaków wiejskich. Kostjumy z papieru kolorowego. Przedstawienia mają duże powodzenie i są zapraszane do każdego prawie domu. Kończą się ucztą wspólną „aktorów”, biorących udział w przedsięwzięciu, na którą składają się ofiary rzeczowe i pieniężne, zebrane na widowiskach.


Źródło: „Głos Mazowiecki” nr 10 z 13 I 1934.

Oprac. Łukasz Gut



sobota, 9 maja 2020

Tadeusz Boy-Żeleński o „Weselu na Kurpiach”

Kiedy dyrektorka Gimnazjum Żeńskiego w Płocku Marcelina Rościszewska zaproponowała księdzu Władysławowi Skierkowskiemu napisanie na scenę wesela kurpiowskiego, ten nie mógł chyba jeszcze przypuszczać, jak wielkim zainteresowaniem będzie się cieszyła jego sztuka. Przypominam najsłynniejszą recenzję „Wesela na Kurpiach”, pióra Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

(Rozpleciny Panny Młodej. Źródło: "Kurier Poranny" 1928, nr 111)
Propozycja Rościszewskiej miała na celu wystawianie wesela przez uczniów płockich szkół średnich. Ksiądz Skierkowski pisał, iż zwrócił się z pytaniem do dyrektora płockiego Teatru Regionalnego Tadeusza Skarżyńskiego jak on sobie takie widowisko wyobraża i – jak stwierdza – z uwag skorzystał, a przy pisaniu trzymał się dwóch zasad: oddać widowisko jak najwierniej i uczynić je zajmującem[1]. Gdy Skarżyński, zainteresowany sztuką twórcy „Puszczy Kurpiowskiej w pieśni” rozpoczął wystawianie „Wesela...” w Płocku, okazało się, że publiczność pokochała tę opowieść na kanwie folkloru kurpiowskiego. W samym Płocku grano od 1928 r. „Wesele na Kurpiach” aż 30 razy, a wkrótce potem sztuka dotarła do publiczności w całym kraju, będąc transmitowaną poprzez radio. Oprócz Warszawy, przedstawienie mogła zobaczyć nie tylko publiczność Krakowa, Lwowa, Wilna i Poznania, ale także z mniejszych miast: Sierpca, Nowego Miasta Lubawskiego czy Kościerzyny. Łącznie, jak podawał ks. Władysław Skierkowski, spektakl zagrano w ciągu półtora roku ponad 500 razy. Wystawiano „Wesele na Kurpiach” nawet zagranicą, m.in. na scenach angielskich, belgijskich i holenderskich[2].

Lektura prasy końca lat 20. przekonuje, że sztuka doczekała się licznych pochlebnych recenzji, z których najsłynniejszą pozostaje poniżej opublikowana, autorstwa Tadeusza Boya-Żeleńskiego. „Najdowcipniejszy człowiek w Polsce”, jak określił go Antoni Słonimski, nie rozumiał kina, nie umiał czytać filmu, ale za to rozumiał teatr[3]. Jako recenzent teatralny ten pisarz, tłumacz i satyryk zadebiutował w 1919 r. na łamach krakowskiego dziennika „Czas” i do 1939 roku ocenił blisko 200 przedstawień nie tylko z czołowych teatrów warszawskich, ale także z peryferyjnych, dziecięcych, rewiowych i kabaretowych, z warsztatów teatralnych, ze spektakli zespołów żydowskich i rosyjskich[4]. Wśród ocenionych przedstawień było również „Wesele na Kurpiach”.

Wspomniany Słonimski pisał o Żeleńskim: W teatrze popatrzył sobie na scenę, a potem przymykał oczy i słuchał, bo świat był dla niego bardziej fonią niż wizją[5]. Na „Weselu na Kurpiach” autor „Słówek” chyba zbyt często nie przymykał oczu, a wrażenia jakie wyniósł z przedstawienia warto zacytować w całości, gdyż najczęściej poniższa recenzja cytowana jest tylko we fragmentach.

Zapraszam do lektury.

(Tadeusz Boy-Żeleński. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 3/1/0/11/1976/2)

________________


„Wesele na Kurpiach”


Tak się złożyło, że dopiero wczoraj mogłem oglądać słynne już Wesele na Kurpiach, grane w Warszawie tryumfalnie blisko od dwóch miesięcy; ale doprawdy miałbym nieczyste sumienie, gdybym nie przyłączył swego głosiku do chóru pochwał, jakiemi obsypano tę regionalną imprezę pp. Skarżyńskich, oraz będący jej przedmiotem utwór ks. Władysława Skierkowskiego.

Wesele na Kurpiach jest czynem równie oryginalnym jak szczęśliwym. A oryginalność polega tu nietylko na ślicznych strojach i swoistej gwarze, ale przedewszystkiem na niezwykle śmiałym i czystym stosunku do teatru. Bo cóż byłoby łatwiejszego autorowi, niż, wziąwszy za kanwę stronę etnograficzną i obrzędową, wpleść w nią tę lub inną, mniej lub więcej wybredną fabułę, skomplikować wesele Janka jakąś intrygą, przeszkodami, aby w końcu uwieńczyć miłość dwojga młodych. Toć na tem wikłaniu przeszkód stoi cały teatr. I mielibyśmy wówczas zapewne widowisko niemniej barwne, ale z pewnością banalniejsze, może ckliwe.

Ks. Skierkowski zrobił inaczej: chwycił śmiało byka za rogi, z czego wnoszę, że jest w tym kapłanie pierwszorzędny człowiek teatru. Wyczuł mianowicie, jak przedziwny element teatralny tkwi w samej obrzędowej stronie wesela na wsi; zrozumiał, że przydać tu jakąkolwiek bajeczkę, znaczyłoby rzecz osłabić. I nie dzieje się dosłownie nic, ponad to, co mówią tytuły aktów: WypytyRajby (Swaty) – RozplecinyOczepiny. Młody chłopak prosi o rękę dziewczyny, ojcowie po krótkim namyśle mu ją dają, odbywają się zrękowiny, potem weselisko. To wszystko. Gdyby mi ktoś opowiedział, nie wierzyłbym, że to może być takie zajmujące. Więcej jeszcze: że może być takie teatralne. To cała dola ludzka rozgrywa się w tych kilku obrazach. Mało znam rzeczy równie patetycznych jak ten moment oczepin na scenie.

I te melodje! Ktoby wiedział, jak małą rolę odgrywa pieśń w naszem miejskiem życiu, nie łatwoby uwierzył, że każda wieś nasza to przebogaty skarbiec najpiękniejszych melodyj. Od dawna twierdzę, że wygnanie z teatru śpiewu i zastąpienie go samem gadaniem jest aberacją naszej epoki: oby zacny ksiądz Skierkowski, który widocznie tak kocha piosenkę, stał się w tej mierze reformatorem.

Wykonanie Wesela na Kurpiach jest urocze. Przedewszystkiem proste. Nic tu nie jest przestylizowane, nic nie jest uszminkowaną niby–naiwnością. Wszystko jest tak jak trzeba. Pan młody, „psiankny” (mówiąc po kurpiowsku) chłopak, istny przasnyski Valentino, chwytał za serce młodością i urodą; panna młoda była go warta; starzy ględzili roztropnie, druchny piszczały i zawodziły dziewiczo; tańce, chóry i orkiestra szły czyściutko i składnie. I nie dziw: zespół który dyr. Skarżyński przywiózł nam z Płocka, gra już to Wesele blisko setkę razy. Żal mi trochę tych aktorów, bo przeczuwam, że będą je grali dziesięć lat z rzędu. Za kilka dni mają się podobno przenieść do teatru Małego, gdzie poleci oglądać ich ta Warszawa, dla której wybrzeże Kościuszkowskie nad Wisłą jest nazbyt egzotyczną dzielnicą. A warto iść i na to wybrzeże, choćby po to, aby zobaczyć teatr w domu kolejarzy, jedną z najwykwintniejszych i najestetyczniejszych sal warszawskich. Potem pewno zaczną wojażować: już słychać, że ich mają wozić do Westfalji, do Francji, do Barcelony na wystawę etnograficzną. No, a kiedy pojadą do Ameryki, to będą po niej jeździć parę lat z pewnością. Bo to Wesele na Kurpiach to jest idealny materjał propagandowy. Niema podobno cudzoziemca w Warszawie, któryby nie był na niem; sam konsul angielski, p. Savery, był siedem razy i za każdym razem jakiegoś dostojnego Anglika sprowadził. Słowem, udało się; cieszmy się, bo to jest bardzo przyjemne, kiedy się coś uda.


Źródło: Tadeusz Boy-Żeleński, Flirt z Melpomeną. Wieczór ósmy, Warszawa 1929, s. 206-209.
________________


Przypisy:
[1] W. Skierkowski, Wesele na Kurpiach, Płock 1933, s. 17.
[2] T. Żebrowski, Ksiądz Władysław Skierkowski (1886-1941). Folklorysta, zbieracz ludowych pieśni kurpiowskich, „Studia Płockie” 2011, t. 39, s. 219.
[3] A. Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1989, s. 24.
[4] H. Markiewicz, Boy-Żeleński, Wrocław 2001, s. 79.
[5] A. Słonimski, op. cit., s. 24.


Opracował: Łukasz Gut

niedziela, 3 maja 2020

1-3 maja 1932 roku. Kurpie przed Prezydentem Ignacym Mościckim

W dniach 1-3 maja 1932 roku prasa zanotowała obecność Kurpiów przed Belwederem. Dlaczego tam się znaleźli? 25-lecie działalności Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego sprawiło, że licznie zgromadzeni w Warszawie goście, mogli posłuchać ligawki kurpiowskiej i występów zespołu działającego przy Muzeum Kurpiowskim w Nowogrodzie.

(Zespół oddziału kurpiowskiego PTK przed Belwederem. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 1-P-2870-5)
Cofnijmy się do 1903 roku. Wtedy na Kurpie trafił Aleksander Janowski – przyszły współtwórca Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego. Pierwsze zetknięcie się z Kurpiami pozostawiło ciepłe wspomnienia w jego pamięci. Po latach przywoływał gościnność, z jaką został przyjęty w Kadzidle u ówczesnego proboszcza ks. Stanisława Bosackiego i w Brodowych Łąkach u miejscowego sołtysa[1]. Po tej wyprawie, rok później zaliczył tereny Puszczy Kurpiowskiej do dziesięciu najciekawszych wycieczek, jakie można odbyć po Królestwie Polskim[2]. Nie dziwi więc, że niemal od początku utworzenia PTK w 1906 r., Kurpiowszczyzna stała się miejscem chętnie odwiedzanym podczas kolejnych wypraw organizowanych przez Towarzystwo. Do zachwytu nad Kurpiami doszła znajomość z Adamem Chętnikiem, z którym Janowski nawiązał kontakt.

Istotne znaczenie należy również przypisać znajomości z prezesem Towarzystwa, Kazimierzem Kulwieciem, którego autor Puszczy Kurpiowskiej poznał na kursach pedagogicznych w Warszawie, organizowanych przez Polską Macierz Szkolną. Chętnik, zapalony krajoznawca, szybko odnalazł się w strukturach PTK i od Kulwiecia przejął program krajoznawstwa, według którego należało zdobywać wiedzę o przyrodzie, kulturze i historii swojego narodu, kraju, ale i małej ojczyzny[3]. Etnograf należał do komisji fotograficznej, prowadził jako przewodnik wycieczki w okolicach Myszyńca i Kadzidła, aż wreszcie w 1917 r. został kierownikiem nowo powstałego oddziału kurpiowskiego PTK w Nowogrodzie[4]. Już nawet tych kilka wymienionych okoliczności wskazuje, że Kurpie mogli być mile widziani na jubileuszu 25-lecia działalności Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego.

W dniach 1-3 maja 1932 r. zaplanowano obchody jubileuszu w Warszawie, z których najciekawsze wydarzenia odbywały się 2 maja. Już jednak 1 maja do Warszawy przyjechały zespoły regionalne. Kurpiowszczyznę reprezentował zespół liczący 12 osób, działający przy Muzeum Kurpiowskim w Nowogrodzie (oddział kurpiowski PTK), założony przez Chętnika[5]. Dzień rozpoczynała rano zbiórka w P.T.K. członków oraz młodzieży, odmarsz na Plac Marszałka Piłsudskiego, złożenie wieńca z polnych kwiatów przez dziadka, syna i wnuka rodziny krajoznawczej na grobie Nieznanego Żołnierza[6]. O godz. 10.00 w sali stołecznej Rady Miejskiej rozpoczął się „poranek jubileuszowy” pod hasłem Dla Ciebie, Polsko, i dla Twojej chwały. Całą salę wypełniły delegacje ponad stu kół PTK, w tym m.in. ubrani w barwne stroje ludowe Kurpie, Kaszubi, Górale podhalańscy, Ślązacy, Łowiczanie, Poleszucy, Wilnianie i Krakowiacy. Na sali znaleźli się m.in. Prezydent Ignacy Mościcki, premier Aleksander Prystor, ministrowie Jan Piłsudski, Janusz Jędrzejewicz, Alfons Kühn, Stefan Hubicki, wicemarszałek Sejmu Stanisław Car i kardynał Aleksander Kakowski[7].

Po części oficjalnej, złożonej z przemówień przedstawicieli władz PTK i rządu, rozpoczęły się występy zespołów z poszczególnych grup regionalnych. Zacytujmy dłuższy ustęp, w którym opisano wykonania pieśni ludowych z poszczególnych regionów:

Podhalanie z Białego Dunajca odegrali marsz góralski na „gęśliczkach i basach”, Kaszubi odśpiewali swoje pieśni, Kurpiowie wykonali marsz weselny z Puszczy Zielonkowskiej w zespole orkiestrowym złożonym ze skrzypiec, basetli, bębenków i „djablich skrzypiec”. Grała też kapela łowicka, a górnicy śląscy odśpiewali pieśń górniczą, oraz, na zakończenie, pieśń do Świętej Barbary, swojej patronki. A gdy później wszystkiego delegacje posunęły się w barwnym pochodzie z Ratusza do Zamku, aby złożyć hołd Rzeczypospolitej w osobie Jej Prezydenta, znów grali i śpiewali Podhalanie (...)[8][9].

Z Zamku pochód przeszedł przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie do Belwederu, gdzie uczestnicy żywiołowo manifestowali na cześć Marszałka Piłsudskiego, znajdującego się w tym czasie wraz z rodziną w Sulejówku[10]. Gdy na dziedziniec Zamku wszedł Prezydent Ignacy Mościcki, na wielkiej staroświeckiej trombicie zadął pobudkę jeden z Kurpiów[11]. „Kurp puszczański” grający na ligawce został zauważony przez korespondenta, tak jak i fotografów, których uwadze nie uszedł efektowny instrument. Jak brzmiał 2 maja 1932 r. kurpiowski muzykant nie wiemy, ale jak pisał Adam Chętnik: tony ligawki są rozmaite, zależnie od siły dęcia i wymiarów. Im ligawka dłuższa, tem tony ma wyższe, więcej rozległe i grać na takiej lżej, niż na krótkiej[12]. Ligawka widoczna na fotografii najprawdopodobniej do najkrótszych nie należała.

(Grupa kurpiowska podczas zjazdu jubileuszowego PTK. Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe, sygn. 3/131/0/-/604)

Następnie, po przerwie obiadowej, pochód udał się z powrotem na Zamek. Na Zamku, gdzie liczne grupy, w tym kurpiowska, były goszczone przez Prezydenta Mościckiego, odbywały się tańce i przygrywały kapele, a wśród nich oczywiście nie zabrakło kapeli kurpiowskiej i tańców (tzw. „zajączek”), prezentowanych przez zespół oddziału PTK z Nowogrodu[13].

3 maja najprawdopodobniej zespół kurpiowski wziął udział, tak jak i przedstawiciele innych regionów, w defiladzie z okazji święta konstytucji 3 maja. Przypomnijmy, że święto narodowe trzeciego maja ustanowione zostało 29 kwietnia 1919 roku „jako uroczyste święto po wieczne czasy”[14]. Uroczystości jubileuszowe PTK i zapewne także obchody święta konstytucji 3 maja były filmowane przez Oddział Filmowy Polskiej Agencji Telegraficznej, a już w połowie maja wyświetlano je w kronice tygodniowej PAT w warszawskich kinach[15]. Nie można więc wykluczyć, że bywalcy kin mogli wówczas podziwiać stroje kurpiowskie.

Niniejszy tekst zakończmy słowami jednej z relacji prasowych:

Wspaniałą była ta uroczystość, bo też wspaniałą jest praca, której ćwierćwiecze obchodziliśmy. Niechże się rozwija dalej. Idzie w niej przecież o racjonalne ujęcie i wykorzystanie kultury narodowej, które biją z polskiej ziemi i z ludu. Czy może być źródło głębsze?[16]
___________________

Przypisy:
[1] A. Janowski, Wspomnienia krajoznawcze, „Świat” 1932, nr 18, s. 2.
[2] Idem, Dziesięć ciekawszych wycieczek po kraju, Warszawa 1904, s. 8.
[3] M. Pokropek, Adam Chętnik – Badacz Kurpiowszczyzny, Ostrołęka 1992, s. 17.
[4] B. Kielak, Działalność muzealnicza Adama Chętnika, „Zeszyty Naukowe Ostrołęckiego Towarzystwa Naukowego” 1993, t. 7, s. 28.; „Kurier Poranny” 1914, nr 166.; „Rocznik Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego za rok 1912”, Warszawa 1913, s. 43.
[5] M. Pokropek, Adam Chętnik i jego zasługi dla regionu kurpiowskiego, „Rocznik Białostocki” 1966, t. 6, s. 14.; Święto krajoznawstwa polskiego, „Ziemia” 1932, nr 6, s. 185.
[6] Jubileusz P.T.K. w Warszawie, „Ziemia” 1932, nr 4-5, s. 153.
[7] Uroczystości jubileuszowe Polskiego Tow. Krajoznawczego. Barwny pochód na ulicach Warszawy, „Gazeta Polska” 1932, nr 122, s. 10.
[8] K. Z., Srebrne wesele wzorowego małżeństwa, „Kurjer Poznański” 1932, nr 207, s. 8.
[9] Święto krajoznawstwa polskiego, „Ziemia” 1932, nr 6, s. 189.
[10] Uroczystości jubileuszowe..., s. 10.
[11] Święto krajoznawstwa polskiego..., s. 189.
[12] A. Chętnik, Ligawka kurpiowska, „Ziemia” 1919, nr 44-52, s. 635.
[13] Ibidem.
[14] Dz.Pr.P.P. 1919 nr 38 poz. 281
[15] Święto krajoznawstwa…, s. 190.
[16] K. Z., Srebrne wesele…, s. 8.


Autor: Łukasz Gut

poniedziałek, 6 kwietnia 2020

Łukasz Łuczaj: Piwo jałowcowe – napój nie tylko kurpiowski!

Zapraszam do lektury rozmowy z Łukaszem Łuczajem – etnobotanikiem, profesorem Uniwersytetu Rzeszowskiego, znawcą dzikich roślin jadalnych. Rozmowa dotyczy tzw. dzikiej kuchni, a szczególnie jałowca i piwa jałowcowego, napoju, który kojarzymy z Kurpiami, a dawniej charakterystycznego dla całej północnej Polski.


Łukasz Gut: Na co dzień zajmuje się Pan dzikimi roślinami jadalnymi i tzw. dziką kuchnią. Proszę opowiedzieć, czym jest dzika kuchnia i czy należy już tylko do przeszłości?

Łukasz Łuczaj: Zacznijmy od tego, że dzikie rośliny jadalne to po prostu wszystkie rośliny, które nie są przez człowieka sadzone i które można jeść w mniejszym lub większym stopniu. Jeśli chodzi o dziką kuchnię, to mamy do czynienia z renesansem tej kuchni. Bywały lata w Polsce, kiedy była ona bardzo zaniedbana, bo po prostu zginął głód, w znacznym stopniu zginęła także bieda. W okresie po II wojnie światowej, a nawet już po I wojnie światowej dzika kuchnia zanikała. Oczywiście aktywizowała się w okresie wojen, ale to dziś mamy jej renesans, ponieważ ludzie poszukują zdrowej żywności, czegoś co sami mogą zebrać. To dziś temat, o którym dużo się mówi.
(Fot. Jałowiec w Dąbrówce. Źródło: A. Chętnik, Jałowiec w życiu, obrzędach i wierzeniach Kurpiów, „Ziemia. Dwutygodnik Krajoznawczy Ilustrowany”, nr 17, 1928, s. 270.)

Czy dzika kuchnia była w dawnych wiekach kuchnią czasu głodu, czy kuchnią codzienną?


To zależy od kraju. W Polsce była to kuchnia raczej występująca w okresach niedostatku i głodu, ale nie całkowicie. Oczywiście zbierano owoce w każde lato, a niektóre rośliny, takie jak pokrzywa czy lebioda, były częścią codziennej kuchni. Z kolei po inne, takie jak ostrożeń czy perz, sięgano częściej w warunkach niedoboru żywności. Ciężko to jednoznacznie określić, gdyż bywało tak, że w konkretnym roku biedniejsze rodziny zbierały dzikie rośliny, a zamożniejsze już nie. Bardzo dużo informacji na ten temat podaje m.in. Adam Chętnik w książce Pożywienie Kurpiów[1], w której znalazł się bardzo dokładny opis potraw głodowych, np. kiszenie pączków drzew, potrawy z soków drzew, itp.

Wymienił pan lebiodę jako element codziennej kuchni. To chyba przykład powszechnie wykorzystywanej dzikiej rośliny?

Komosa biała, czyli lebioda, zwana również m.in. łobodą, faćką i gorczycą, to ciekawy przykład. W czasie wojny, w niektórych regionach uważano ją, co prawda, za roślinę głodową, ale jednak należy stwierdzić, że lebioda była normalną rośliną powszechnie jedzoną na przednówku jako część diety. Jest smaczna, smakuje jak szpinak (jest bliskim krewniakiem szpinaku) i poza tym, że ma nazwę taką jaką ma i kojarzymy ją z biedą, to jest rośliną jadaną i bardzo cenioną w wielu krajach. Do tej pory jest nawet serwowana w restauracjach w Japonii czy Chinach. Mimo, że w znacznym stopniu zanikła, to nadal są regiony Polski, gdzie się lebiodę jada. Był to pospolity chwast, znajdujący się w uprawach ziemniaków i gdy oczyszczało się pole z tego chwastu, to ścinało się komosę i przy okazji gotowało. Dwie korzyści w jednym: odchwaszczanie i pożywienie. W lubelskim i płockim jada się zresztą lebiodę do dziś.

Skoro już wiemy, czym była dzika kuchnia, to przejdźmy do jałowca. Na ile był to popularny element takiej kuchni?

Jałowiec był używany powszechnie w całej Polsce, głównie jako przyprawa. Podobnie, w całej Polsce używano jałowca jako składnika do różnego rodzaju napojów alkoholowych, do win czy wódek. Powstawało w efekcie coś w rodzaju ginu. Ponadto, jałowiec był rośliną leczniczą, używaną nie tylko wobec ludzi, ale i do leczenia zwierząt. Jałowcem leczono chorobę koni. Na obszarach północnej Polski, a więc tam, gdzie na pastwiskach licznie ten krzew występował, powszechne było robienie napoju z jałowca, który najdłużej przetrwał na Kurpiach.

No właśnie, czy piwo jałowcowe, nazywane na Kurpiach „psiwem kozicowym”, to napój związany tylko z Kurpiami?

Zdecydowanie nie! Dawniej ten napój występował w całej północnej Polsce. O tym zapomniano. Wymyśliłem kiedyś, że napiszę o tym piwie artykuł do „Journal of Ethnobiology”[2]. Razem z Tomaszem Madejem, moim kolegą, zajęliśmy się tym tematem. On zajmował się Kurpiami wcześniej i nagrał kilka wywiadów z Paniami, które jako pierwsze odgrzebały ten zwyczaj i go ożywiły. Zaczynając zajmować się tym zagadnieniem, myślałem, że będzie dotyczyło tylko Kurpiów, ale okazało się, że na Mazowszu w okolicach Warszawy, Podlasiu i na Kaszubach piwo jałowcowe również było znane. Na tym miejscu warto dopowiedzieć, że istnieją piwa fińskie, estońskie, szwedzkie, zawierające jałowiec, ale w formie gałązek, czyli po prostu aromatyzuje się piwo tymi gałązkami. Wydaje się, że produkcja piwa jałowcowego to relikt około bałtycki. Gdy pojedziemy dookoła Bałtyku, gdzie wszędzie jałowca było dużo i on był ważny, to zobaczymy, że jego wykorzystanie w tej części Europy było i jest powszechne. Kurpie przechowali jako ostatni ten relikt, jakim jest piwo jałowcowe.

Dlaczego akurat Kurpie przechowali piwo jałowcowe?

Z jednej strony jest to przypadek. Z drugiej jednak, Kurpie mają silną kulturę i wyrazistą tożsamość, dzięki czemu łatwiej o zachowanie piwa jałowcowego. Poza tym był to region dosyć biedny, gdzie gleby było albo piaszczyste, albo bagniste i ludzie w większym stopniu korzystali z lasu. Na terenach, gdzie gleby były żyźniejsze, tam zwykle tradycje przygotowywania pożywienia z lasu przechowywały się słabiej. Kurpie zaczęli zwracać uwagę na własne zwyczaje i to znana na całym świecie reguła, że przy pomocy rosnącej turystyki można zachować konkretne tradycje. One zachowują się oczywiście potem w pewien zdegenerowany sposób (zmienia się np. przepisy na potrawy), ale jest to i tak wartościowsze niż całkowite zapomnienie.

Czy piwo jałowcowe było jakąś formą piwa dla biedoty?

Początkowo tak myślałem i napisałem w swoim artykule, że była to pewnego rodzaju degeneracja piwa. Potem jednak recenzent artykułu, którym był prof. Patrick E. McGovern, człowiek, który odkrył najstarsze wino na świecie, piszący o różnych starożytnych napojach alkoholowych, zwrócił uwagę na ciekawą rzecz. Jako chemik, który na podstawie wykopalisk oznacza skład chemiczny napojów (m.in. jakie owoce się w nich znajdowały), stwierdził, że nie jest prawdą, by piwo jałowcowe było jakąś głodową formą piwa. Okazało się, że bardzo podobny napój, jaki do dziś produkuje się na Kurpiach, używany był w Danii kilka tysięcy lat temu. Tak więc tych kilka kurpiowskich gospodyń, było jedynymi w Polsce, które przechowały recepturę tego starożytnego napoju.

Co można powiedzieć o składzie piwa jałowcowego w przeszłości?

Pierwotnie to jałowiec był źródłem cukru w tym piwie. W przypadku Kurpiów tym źródłem bywał również miód (w końcu Kurpie to bartnicy). Miód więc łączono z jałowcem, dodawano trochę szyszek chmielowych, co wydaje mi się być wtórne, a jeszcze później składnikiem piwa stawał się cukier. Dzisiaj owoce jałowca kupuje się często w Herbapolu, bo już nawet nie jest tak powszechny. Jałowiec to roślina, której jest obecnie mniej niż kiedyś, wycięto ją w wielu miejscach, zarosła ona drzewami, a była to przecież roślina pastwisk.

Dużo na temat jałowca pisał badacz Kurpiowszczyzny Adam Chętnik. Jak Pan ocenia jego prace?

Przypomnijmy najpierw, że Chętnik napisał osobny artykuł na temat jałowca: Jałowiec w życiu, obrzędach i wierzeniach Kurpiów[3]. Prace Chętnika są wyjątkowo wnikliwe, bardzo dokładne i z detalem opisujące różne aspekty. To jest perełka w etnografii polskiej.

Czy ktoś poza Chętnikiem w polskiej etnografii pisał o jałowcu?

Pisano, choć nie w tak szerokim kontekście. Oczywiście wzmianki się zdarzają, np. dotyczące Kaszub. Z badań Polskiego Atlasu Etnograficznego posiadamy sporo informacji na temat użytkowania piwa jałowcowego. W jednym z niepublikowanych tomów Atlasu jest nawet mapa użytkowania jałowca w Polsce. Jest to więc temat szeroki i bardzo ciekawy.

Mieszka Pan na pograniczu dwóch wsi: Pietruszej Woli i Rzepnika koło Krosna w województwie podkarpackim. Czy tam zachował się napój podobny do piwa jałowcowego?

Nie ma w tym regionie nic takiego. Jesteście w tym wyjątkowi.

Dziękuję za rozmowę.
______________________



Łukasz Łuczaj – etnobotanik, doktor habilitowany nauk biologicznych, profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego, popularyzator i specjalista w zakresie dzikich roślin jadalnych. Jest autorem książek, m.in. Dzikie rośliny jadalne Polski. Przewodnik survivalowy (2002) i Dzika kuchnia (2018). Ma na swoim koncie liczne artykuły z dziedziny etnobotaniki w renomowanych czasopismach i jest m.in. współautorem tekstu poświęconego piwu jałowcowemu: Juniper Beer in Poland: The Story of the Revival of a Traditional Beverage. Prowadzi stronę internetową lukaszluczaj.pl

Przypisy:
[1] A. Chętnik, Pożywienie Kurpiów. Jadło i napoje zwykłe, obrzędowe i głodowe, Kraków 1936.
[2] T. Madej, E. Pirożnikow, J. Dumanowski, Ł. Łuczaj, Juniper Beer in Poland: The Story of the Revival of a Traditional Beverage, „Journal of Ethnobiology” 2014, no 34 (1), p. 84-103.
[3] A. Chętnik, Jałowiec w życiu, obrzędach i wierzeniach Kurpiów, „Ziemia. Dwutygodnik Krajoznawczy Ilustrowany”, nr 17, 1928, s. 269-274.

wtorek, 17 marca 2020

10 cytatów związanych z Kurpiami

O Kurpiach pisało się sporo już od XVIII wieku. Pierwsza większa fala zainteresowania mieszkańcami puszczy myszynieckiej przypada na drugą połowę XIX wieku. Jeszcze przed I wojną światową Kurpie zyskują swojego „ambasadora” w postaci Adama Chętnika, który poświęcił setki artykułów i liczne książki puszczańskiemu ludowi. Do 1939 roku przynajmniej kilka znanych piór zajmowało się Kurpiami, a i potem nie brakowało piszących o tych ludziach i regionie. Poniższy, subiektywny wybór, to zestaw moim zdaniem ciekawszych, a czasami bardziej znanych cytatów o Kurpiach i z Kurpiami związanych.

10 cytatów związanych z Kurpiami:

1. Kazimierz Władysław Wójcicki (?):
Strzela jak Kurp

Koniec XIX wieku to czas monumentalnych dzieł, zachowujących do dziś wartość dla badaczy, nie tylko dla historyków. Do takich dzieł zaliczyć można Księgę przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich Samuela Adalberga. Wśród dwóch przysłów dotyczących Kurpiów, znajduje się hasło Strzela jak Kurp[1]. Kazimierz Władysław Wójcicki (1807-1879) zaświadczał, że przysłowie to miało być pochwałą „doskonałego myśliwca” i zaistniało jako efekt świetnych umiejętności strzeleckich Kurpiów. Co ciekawe, nie udało się odnaleźć wcześniejszego zapisu tego przysłowia, niż pochodzący z 1830 r., zawarty w jednym z artykułów Wójcickiego[2]. Być może autor Zarysów domowych sam wymyślił powiedzenie, które później chętnie cytowali inni? Warto przytoczyć opinię Władysława Dynaka, znawcy przysłów myśliwskich, który wyraźnie stwierdził, że ze wspaniałych strzelców słynęły m.in. Podhale, Beskid i Huculszczyzna, „jednak karierę przysłowiową zrobił tylko Kurp”[3]. Duże zasługi dla owej kariery oddał na pewno Wójcicki, nawet jeśli słynne przysłowie nie było jego autorskim pomysłem.

(„Postęp” 1864, nr 5.)

2. Łukasz Gołębiowski (?):
Cyfrę S.A.R ciągłemi strzałamii o 400 kroków zręczny Kurpik wysadził kulami.

Dylemat podobny do tego z przysłowiem Strzela jak Kurp. Udało się odnaleźć zdanie o wystrzelaniu liter S.A.R u Łukasza Gołębiowskiego, jako pierwszego autora przywołującego tę opowieść[4]. Nie sposób zweryfikować dokładnej daty i okoliczności powstania tej historii, ani jej prawdziwości. Tak czy inaczej, świadczyła o doskonałych umiejętnościach strzeleckich puszczańskiego ludu i często była powtarzana przez kolejnych badaczy i piewców regionu. Więcej o wymienionej opowieści pisałem w artykule O tym jak zręczny Kurpik wystrzelał litery S.A.R. Fragment z dziejów legendy Kurpiów, do którego lektury serdecznie zapraszam.

3. Michał Morzkowski:
Kurpi ród – dzielny lud

Teraz znacie,
Panie bracie
Kurpi ród.
Niskie chaty,
Lecz za katy
Dzielny lud.

Do zbiorów przysłów Samuela Adalberga i Juliana Krzyżanowskiego trafiło i to: Kurpi ród – dzielny lud. Tymczasem wydaje się, że to przysłowie jest wariacją na temat wiersza Michała Morzkowskiego z 1844 r., którego fragment wyżej zacytowano[5]. Wiersz Morzkowskiego wpisywał się w obraz dzielnych Kurpiów odpędzających wrogów, będących patriotami i dających przykład włościanom innych ziem polskich, jaką postawę należy przyjąć. Co ważniejsze, Kurpie dawali przykład nie tylko słowem swoich miłośników, ale przede wszystkim czynem.

4. Henryk Sienkiewicz:
Kmicic jął namawiać Kurpiów, by, nie czekając Szwedów w puszczy, uderzyli na Ostrołękę i wojnę rozpoczęli, a sam ofiarował się ich poprowadzić.

(Strona tytułowa tomu III Potopu z wydania nakładem Gebethnera i Wolffa. Rok 1888)
Potop Henryka Sienkiewicza ukazywał się w prasie w odcinkach od 1884 roku[6]. Kurpie i puszcza nie są kluczowym wątkiem powieści, ale wydaje się, że Sienkiewicz niemal skazany był na ich włączenie do fabuły. Ślady zainteresowania autora Trylogii Kurpiami datują się przynajmniej na 1880 rok, a głód, który dotknął mieszkańców okolic Myszyńca rok później, sprawił, że tym „ludem pobożnym” zainteresowała się warszawska inteligencja, w efekcie czego zaczęły powstawać liczne artykuły, przypominające o dawnych czasach wojen ze Szwedami w pierwszej połowie XVIII wieku[7]. Kurpików walczących z wojskami Karola XII, Sienkiewicz umiejscowił 50 lat wcześniej i przeniósł jako bohaterów do walki z najazdem szwedzkim w latach 1655-1660. Sławnych z bitności puszczaków pisarz cofnął również do czasów średniowiecza i umiejscowił w Krzyżakach. Czy Sienkiewicz spotkał się kiedyś z Kurpiami? Jeden przypadek takiego spotkania udało się potwierdzić. W styczniu 1904 r. gościł w Łomży, gdzie na jego cześć zorganizowano specjalny koncert. „W liczbie słuchaczy na koncercie tym znajdowało się kilku włościan. Dwie mieszkanki poblizkiej puszczy kurpiowskiej w odpowiednich strojach ofiarowały Sienkiewiczowi «kilimek wzorzysty». (...) W dalszym ciągu przemawiał p. Wojciechowski na cześć autora Legendy Żeglarskiej i włościanin (kurp), Piotr Kaczyński. Odpowiedział mu Sienkiewicz”[8]. Niecodziennie ma się okazję do dialogu z laureatem nagrody Nobla. Kurp Kaczyński z okazji skorzystał.

5. Ludwik Krzywicki:
Jest to jedyny odłam z pośród naszego ludu, który usiłował, że tak powiem, robić i układać własnoręcznie swoją historyę.

Ludwik Krzywicki (1859-1941), socjolog, jeden z twórców tej nauki na gruncie polskim, opublikował w 1892 r. w „Bibliotece Warszawskiej” rozprawę Kurpie, za którą w 1893 r. otrzymał nagrodę przyznaną przez Kasę im. Mianowskiego, a w 1906 r. to na podstawie tej pracy doktoryzował się na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Już te fakty przekonują o walorach dzieła Krzywickiego, które w swoim czasie było i chyba pozostało na długie lata najlepszą pracą dotyczącą puszczy kurpiowskiej. Oparta na zniszczonych później archiwaliach rozprawa do dziś zachowuje znaczenie. Powyższe słowa, chętnie przytaczane przez kolejnych badaczy Kurpiowszczyzny obrazują, jak mieszkańcy regionu potrafili również w „wielkiej” historii zaznaczać własny udział. Krzywicki dodawał zresztą z wyraźnym szacunkiem, że Kurpie „nie byli biernymi widzami, lub, lepiej, biernem źródłem środków walki dziejowej”[9].

6. Maria Konopnicka:
A w Zielonej, w Myszynieckiej
Hukają puszczyki –
To Padlewski Zygmunt dzielny
Zwołuje Kurpiki!


Powstanie styczniowe przeszło do legendy zarówno ogólnopolskiej, jak i lokalnej. W przypadku tej drugiej, najbardziej pamiętanym wydarzeniem pozostała bitwa pod Myszyńcem z 9 marca 1863 r., starcie, w którym Kurpiami dowodził Zygmunt Padlewski, naczelnik województwa płockiego w powstaniu. Największą zasługę w tym upamiętnieniu odegrała Maria Konopnicka, poetka, która poświęciła kilka wierszy Kurpiom, a jeden z nich, pt. Kurpik, („W Myszynieckiej puszczy / Stoi dąb wyniosły, / Z ojca, dziada i pradziada / Kurpie tutaj wrosły”) stał się nawet hymnem Związku Kurpiów. Gdy mówimy o Kurpiowszczyźnie w poezji, nie sposób nie wspominać o Konopnickiej, której następujące słowa mogą do dziś poprawiać nam samopoczucie: „Nie bójta się, moi ludzie, gniazda Kurp nie rzuci!”[10].

7. Adam Chętnik:
Chciałbym widzieć Kurpiów, jako światłych, mądrych i dzielnych obywateli puszczy i Polski (…). A przedewszystkiem niech każdy światły puszczak nie wstydzi się powiedzieć: Kurpiem był mój dziad i ja Kurpiem jestem!

Adam Chętnik (1885-1967) w roku, w którym ukazała się książka zawierająca powyższe zdanie, miał już pokaźny dorobek na niwie popularyzacji i badań regionu kurpiowskiej Puszczy Zielonej[11]. Kurpiom poświęcił całe życie, a jego twórczość do dziś zadziwia rozmachem i skalą prowadzonej działalności. Chętnik sygnalizował niejednokrotnie, jak ginie dawna kultura kurpiowska, a jednocześnie potrafił wiele zwyczajów opisać, dzięki czemu następne pokolenia mogły zaciągnąć swoisty dług u tego etnografa. Cytat powyższy można określić chyba bez wielkiej przesady, jako marzenie życia tego autora. W 1929 r. pisał o działalności na polu regionalizmu następująco: „I kto wie, czy regjonalizm nie jest tą naszą ostatnią deską, której wszyscy chwycić się musimy dla ratowania tego, co się w gruzy sypie, a co być winno ostoją naszej kultury swoistej i narodowej”[12]. Adam Chętnik bez wątpienia chwytał się tej „ostatniej deski”, aby ocalić kulturę kurpiowską od zapomnienia. To dzieło mu się udało.

(Adam Chętnik, O Kurpiach, Warszawa 1919. Strona tytułowa)
8. Władysław Skierkowski:
Radość moja granic nie miała, kiedy usłyszałem smutną, jak tylko może być smutną ta Puszcza Kurpiowska i rozciągłą, jak ciemne bory i lasy, a tak miłą i swojską i tak dziwnie ujmującą za serce melodję pieśni ,,Leć głosie po rosie”.

26 grudnia 1914 roku. Wielka Wojna brutalnie wkracza do Myszyńca. „W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia księża zmuszeni byli uciekać z kościoła przed zakończeniem nabożeństwa; ks. kanonik Karwacki i ks. Skierkowski, podczas paniki, wywołanej pruską kanonadą – przepadli bez wieści”[13]. Po latach wspominał ks. Władysław Skierkowski (1886-1941): „Najwięcej zebrałem [pieśni – przyp. Ł. G.] podczas wojny, kiedy zmuszony byłem tułać się po borach, lasach i wioskach i razem z Kurpiami dzielić wspólną dolę”[14]. Dzieło tego „Kurpia z wyboru” to imponująca liczba ponad 2 tys. zebranych pieśni, a także sztuka święcąca triumfy w końcu lat 20. w Polsce i zagranicą pt. Wesele na Kurpiach. Powyższy cytat jest przykładem jak kultura kurpiowska, w tym przypadku muzyka, zachwyciła księdza, który w puszczy pracował jako wikariusz tylko dwa lata, od 1913 do 1915 r. w Myszyńcu[15].

(Obrzęd toczenia chleba przez Pannę Młodą. Fot. Fragment Wesela na Kurpiach wg ks. Władysława Skierkowskiego, w wykonaniu Teatru Regionalnego z Płocka. Źródło: NAC, sygn. 1-F-27)

9. Autor anonimowy:
Bzij, zabzij, ja majątkiem ręce

W zestawie wybranych cytatów nie mogło zabraknąć anonimowego powiedzenia, które Kurpie powtarzali w myśl słów: „uparty jak Kurp”. Powiedzenie to funkcjonowało i funkcjonuje w różnych wariantach, np. Bzij, zabzij, ja honorem ręce, czy Bzij, zabzij, a capki nie łoddom[16]. Jak Kurpie się bili? Niech tytułem przykładu posłuży nam relacja z 1889 roku: „W same zapusty we wsi Białusnym-Lasku pod Myszyńcem pobili się między sobą Franciszek R… z Janem R… Pierwszy drugiemu rozciął głowę tak, że aż oko prawe wypełzło na wierzch i musiano je napowrót wkładać. Dzięki Bogu, zraniony jeszcze żyje i opatrują go lekarze. Ale jeśli wyzdrowieje, to tegoroczny zapust będzie pamiętał na całe życie”[17].

10. Autor anonimowy:
Trzy kurpiowskie zwierzęta na literę „z”: zilk, zając i zieziórka

Gwara kurpiowska w ostatnich latach staje się elementem troski środowisk, które nie chcą doprowadzić do jej zagłady. Warto wymienić prof. Jerzego Rubacha, który już kilka książek na temat dialektu kurpiowskiego opublikował i stworzył zasady pisowni. Co do samego cytatu, przypomnijmy, iż postrachem Kurpsiów bywały zilki. O zilkach tak śpiewał niejaki Pawelczyk z Wolkowych:
(...) Az tu strach napotkał Walka nieboraka,
Stanęły dwa zilki niedaleko krzaka.
Gdy obacuł owe gady, podskocuł wysoko,
Wzielkim strachem przestrasony, wybziuł sobzie oko,
Uciekał przez krzaki, podarł se chodaki,
A wzilcy mu targali z kobzieliny raki
[18].
__________________

Przypisy:


[1] S. Adalberg, Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich, Warszawa 1889-1894, s. 528.
[2] K. W. Wójcicki, O Kurpiach, „Ziemomysł” 1830, T. 3, nr 18, s. 173.
[3] W. Dynak, Łowy, łowcy i zwierzyna w przysłowiach polskich, Wrocław 1993, s. 104.
[4] Ł. Gołębiowski, Lud, Warszawa 1830, s. 39.
[5] M. Morzkowski, Kurpie, „Biblioteka Warszawska” 1844, T. 2, s. 135.
[6] Fragment o Kurpiach: H. Sienkiewicz, Potop, „Czas”, 1885, nr 174.
[7] Por. Kolęda w puszczy, „Gazeta Polska” 1880, nr 1, s. 8.
[8] „Kurjer Warszawski”, 1904, nr 21, s. 5.
[9] L. Krzywicki, Kurpie, „Biblioteka Warszawska”, 1892, T. 3, s. 537.
[10] M. Konopnicka [Jan Sawa], Śpiewnik historyczny (1767-1863), Lwów 1905, s. 221.
[11] A. Chętnik, O Kurpiach, Warszawa 1919, s. 48.
[12] Idem, Ostatni Kurpie (Z rozważań o kulturze i pochodzeniu Kurpiów), „Pamiętnik Warszawski”, 1929, z. 4, s. 85.
[13] Z różnych stron kraju, „Kraj”, 1915, nr 1, s. 15.
[14] W. Skierkowski, Puszcza Kurpiowska w pieśni, „Rocznik Towarzystwa Naukowego Płockiego”, 1929, T. 1, s. 33.
[15] Ibidem.
[16] Zob. A. Perzanowski, Bzij, zabzij, ja honorem ręce... Bójka wiejska - walka i rytuał, „Polska Sztuka Ludowa - Konteksty”, 1995, t.49, z.1, s. 55-63.
[17] P. Niedzwiecki, Pamiętne zapusty, „Gazeta Świąteczna” 1889, nr 16, s. 
[18] W. Skierkowski, Puszcza Kurpiowska w pieśni, Ostrołęka 2003, T. 3, s. 37.


Autor: Łukasz Gut

środa, 11 marca 2020

Zofia Bogdańska: Moje kurpiowskie dzieciństwo

Poniższy tekst, który mam przyjemność zaprezentować, to wspomnienia Pani Zofii Bogdańskiej, pochodzącej z Kierzka (gm. Kadzidło). Wspomnienia dotyczące lat 50. i 60. XX wieku to barwna opowieść o dzieciństwie na Kurpiach, zabawach, pracy i ówczesnych obyczajach. Relacja Zofii Bogdańskiej to plastyczny opis realiów życia w małej miejscowości, trudności dnia codziennego i radości, których dzieciom nie brakowało. Zapraszam do lektury wspomnień tym bardziej, że Zofia Bogdańska nie jest autorką anonimową. Jej zapiski znalazły się w książce pt. „Kurpie we wspomnieniach”, wydanej przez Związek Kurpiów w 2018 roku. Poniższy tekst znacznie różni się od zamieszczonego w zbiorze pamiętników, skupiony na latach dzieciństwa, jest cennym świadectwem tego jak wyglądało życie dzieci kurpiowskich w połowie poprzedniego stulecia.

_____________________ 
Moje Kurpiowskie dzieciństwo

Dzieciństwo na Kurpiach
… jakie było? Wspaniałe i beztroskie.
 
 
 
Urodziłam się cztery lata po zakończeniu wojny w 1949 r. i dlatego ciężkich czasów powojennych nie pamiętam, w przeciwieństwie do mojego starszego o 11 lat brata Staśka. Rodzice robili wszystko, abyśmy my dzieci czuli się kochani i bezpieczni.

Kierzek lat 50. XX wieku, czyli piaszczyste drogi i drewniane domy

Urodziłam się i wychowałam w małej kurpiowskiej wiosce, w Kierzku, w gminie i parafii Kadzidło. We wsi nie było wtedy prądu i podłączyli go dopiero w 1969 r. Autobusy nie jeździły do nas, gdyż nie wjechałyby do wsi. Droga była piaszczysta, kiedy jechało się wozem ciągniętym przez konia, to piach tylko przesypywał się przez szprychy kół. Koła były drewniane, obite żelazną obręczą, chyba dlatego nazywano je żelaźniakami. Później były wozy z kołami gumowymi i to już był luksus. Wszystkie drogi, którymi wjeżdżało się do Kierzka były piaszczyste i żaden samochód do wsi nie wjechał. Kiedy jechaliśmy do teatrzyku lalkowego do Kadzidła, to musieliśmy iść z kilometr do sąsiedniej wsi Gleby, gdzie czekała na nas ciężarówka, dalej przez Glebę, Jeglijowiec już była droga żwirowa.

Domy w mojej wsi były drewniane i prawie wszystkie po jednej stronie drogi, przez trzy kilometry. Zaraz za zabudowaniami było trochę pola, a dalej las. Po drugiej stronie drogi były pola, potem łąki, które ciągnęły się aż do Omulwi. Na granicy Kierzka był i jest kanał, który wykopano bardzo dawno temu, aby osuszyć ziemię pod pola uprawne. Kanał ten ciągnie się od Karaski do Omulwi.

Mój dom rodzinny był nieduży, drewniany, pokryty szarą, cementową dachówką. Miał tylko dwie izby i sień. Trzecią izbę dobudowano później. Nasz budynki gospodarcze, tzn. chlew i stodoła, tak jak większość we wsi, były pokryte słomą. Dom był odsunięty od wiejskiej drogi i pomiędzy drogą a domem był nieduży sadek. Rosły tam śliwy, jabłonie, wiśnie, oraz dzika grusza, na której były gruszki ulęgałki. Przy drodze rosły duże, rozłożyste, piękne lipy, które podczas kwitnienia pachniały obłędnie, podobnie jak krzewy dzikiego bzu, które rosły koło sąsiadów.

Najwcześniejsze wspomnienia

Dzieciństwo, to wiadomo, zabawa, szkoła, ale i praca, czasami praca zarobkowa. Tak, tak, praca zarobkowa także.

Mówić zaczęłam bardzo wcześnie, podobno kiedy skończyłam pierwszy rok życia. Gdy byłam nieco starsza, lubiłam rysować i zawsze miałam w domu zeszyt, ołówek i kredki. Opowiadałam sobie różne historie i ilustrowałam je w zeszycie. Często też uciekałam rodzicom do szkoły. Brałam koszyk od kartofli, wkładałam do niego zeszyt, ołówek i po rozejrzeniu się czy nikt nie widzi, myk na drogę i do szkoły. Czasem tato, mama czy brat zdążyli mnie dogonić, ale nie zawsze.

Prócz „ucieczek” do szkoły, bardzo lubiłam przebywać u moich Stryjów, którzy mieszkali po sąsiedzku, u stryja Antka. Tam moje stryjeczne rodzeństwo starsze ode mnie o ponad 20 lat, rozpuszczało mnie bardzo, ale nauczyli mnie czytać. Od szóstego roku życia czytałam bardzo dobrze. Moi kuzyni opowiadali mi różne ciekawe historie, a ja bardzo lubiłam słuchać. Były to bajki, wiersze, prawdziwe historie.

Moja kuzynka Władzia była krawcową i szyjąc opowiadała mi ze szczegółami „Trylogię” H. Sienkiewicza, recytowała fragmenty „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza. Znałam te opowiadania i wiersze na pamięć, gdyż zamęczałam ją, żeby mi to powtarzała po kilka razy. Zdarzało się, że kiedy prosiłam ją o jakąś bajkę, mówiła mi: „Zosiu, przecież ty to znasz”, to ja na to: „To opowiedz mi prawdę”. „Prawda”, to były opowiadania o naszych przodkach, o okresie międzywojennym, o czasach wojny i w ogóle o różnych historycznych wydarzeniach.

Miałam także kuzynki w moim wieku, które mieszkały obok nas, oraz koleżanki. Lubiłam razem z nimi bawić się w piachy na górce, a piachu u nas nie brakowało i był ładniejszy niż na plaży, chociaż plażę zobaczyłam dopiero, kiedy byłam dorosła. Obok naszego domu były resztki fundamentu po budynku, który spalił się podczas wojny. Były tam szkła, kamyki, potłuczone cegły, kawałki dachówek. Tam też się bawiłyśmy. Byłyśmy pielęgniarkami i robiłyśmy zastrzyki. Wiśnią smarowało się rękę, że niby to krew i kolcami z dzikiej gruszy robiło się zastrzyk, albo potłuczonym szkłem nacinało się skórę, było to szczepienie przeciw ospie. Kiedy ja byłam „szczepiona”, to krzyczałam, że ma być delikatnie, bo to na niby, ale kiedy ja byłam „pielęgniarką”, to krew poleciała naprawdę. Mimo braku dezynfekcji zakażenia nie było.

Na co dzień boso, do kościoła w butach

Kiedy tylko na wiosnę robiło się ciepło, my dzieci chodziliśmy boso. Buty były do kościoła, na uroczystości, no i do szkoły. Stopy miałam ciągle z tego powodu pokaleczone, a opatrunkiem był piasek, który tamował krew. Ciągle właziłam na drzewa, a więc kolana i łokcie nie nadążały się goić, a sukienki ciągle się niszczyły. Mama umiała szyć, a i moja kuzynka Władzia zawsze coś ładnego mi uszyła i były to prezenty od mojej matki chrzestnej, gdyż jej najmłodsza siostra, uczennica Liceum Pedagogicznego była nią. Moja mama wymyślała mi ciągle jakieś kreacje, aż sąsiadki mówiły, że za bardzo mnie stroi, że powinna poczekać aż będę dorosła. Wtedy mama odpowiadała, że stroi kiedy może, bo nie wie czy doczeka mojej dorosłości. Zmarła przed moimi 20 urodzinami.
Jeżeli chodzi o nasze dziecięce zabawy, to latem uczyłyśmy się wraz z moimi kuzynkami pływać, najpierw w pobliskim kanale, później w rowie melioracyjnym, a już trochę starsze, w Omulwi.

W Kierzku jak w Fatimie?

Często opowiadano nam o objawieniach w Fatimie i w Lourdes, a ponieważ koło domu jednego ze stryjów jest pobudowana przez dziadka kapliczka z figurką Matki Bożej, to ja z kuzynkami pomyślałyśmy, że jak się pomodlimy, to ta Matka Boża do nas zejdzie.

Było nas pięć dziewczyn, dwie najstarsze z nas powiedziały, że powinnyśmy przynieść coś dobrego do jedzenia dla Maryi, to na pewno zejdzie do nas. Przyniosłyśmy to, co wg nas było najlepsze w domu, cukier w kostkach i słoninę. Położyłyśmy na kamieniu przy kapliczce, czekamy, ale Matka Boża nie schodzi. Nasze starsze kuzynki orzekły, że pewnie za mało przyniosłyśmy, a więc trzeba więcej. Poszłyśmy po więcej, wracamy, a naszych darów nie ma, okazało się, że Maryja była pod naszą nieobecność. Było nam smutno, że nie mogłyśmy jej spotkać. Zdaje się że kilka razy tak chodziłyśmy po ten cukier i słoninę, w końcu zrezygnowałyśmy.

Często bawiłam się z kuzynkami i koleżankami w szkołę i to nawet w wakacje. Najczęściej byłam nauczycielką. Robiłam swoim uczniom dyktanda, zadawałam słupki z matematyki. Jednak dziwa była ze mnie nauczycielka, gdyż cieszyłam się, kiedy moje uczennice robiły błędy, bo wtedy miałam co poprawiać czerwoną kredką. Często grałyśmy w piłkę, w klasy. Bawiłyśmy się w chowanego, w ciuciubabkę, w czarnego luda. Jeżeli chodzi o okres zimowy, to często chodziliśmy na sanki. Zjeżdżaliśmy albo z górek, albo szliśmy na zamarzniętą Omulew. Wyglądało to tak, że siedząc na sankach, odpychało się dwoma kijkami zakończonymi gwoździami. Chłopaki jeździli także na łyżwach, takich zrobionych z drewna, owiniętych drutem i przywiązanych sznurkiem do butów. Można było pożyczyć łyżwy ze szkoły, ale tych nie starczyło dla wszystkich chętnych. Te były ładne, metalowe, przykręcane do butów.

Bardzo lubiłam czytać, ale także bawić się lalkami, dlatego u św. Mikołaja zawsze zamawiałam książkę i lalkę, no i dostawałam. Lalki robiłam sobie też sama. Pamiętam, wzięłam śpioszki i kaftanik mojego małego braciszka, wypchałam szmatkami, połączyłam górę z dołem, a głowę zrobiłam z pieluchy, w którą włożyłam niedużą piłkę, na nią czapeczkę i przymocowałam do korpusu. Mój „niemowlak” miał rozmiary prawdziwego dziecka i z tym „dzieckiem” poszłam pochwalić się do stryjów. Moje starsze kuzynki zapytały mnie jak się nazywa ten mój dzidziuch. Ponieważ nie byłam przygotowana na takie pytanie, więc musiałam pomyśleć i po chwili odpowiedziałam, że nazywa się dzidziuch Zadrożny. Były i bardzo niebezpieczne zabawy, ale tego już opisywać nie będę.
(Kapliczka w Kierzku, o której mowa w tekście)
Obowiązki wobec młodszych braci

Niestety nie tylko samą zabawą dzieci żyły. Ja miałam dwóch młodszych braci, Józka trzy lata młodszego ode mnie i Kazika sześć lat młodszego. Kiedy byli bardzo mali, kołysanie ich w kołysce (kolebce) należało do mnie. Kiedy mama szła na pole pielić lub kopać kartofle, brała ze sobą tzw. kozę (to taki stelaż drewniany, jak do huśtawki), przywiązywała do tego płachtę, wkładała do płachty poduszkę i tam kładła dziecko, no i ja musiałam kołysać, albo jak nie spało, zabawiać je. Kiedy bracia byli już starsi, też pozostawali pod moją opieką. Józek nie chciał mnie słuchać, nie lubił chodzić tam gdzie ja, to co mnie interesowało, jego nudziło. Kazikiem lubiłam się opiekować. Miałam z siedem, czy osiem lat, to już chodziłam na grzyby i to była „praca zarobkowa”, gdyż mama je segregowała, prawdziwki suszyła i potem sprzedawała. Oczywiście na grzyby chodzili wszyscy domownicy. Za sprzedane grzyby, mama kupowała mi materiał na sukienkę, czy książki. Wiadomo, że ja tyle nie zarobiłam, więc mama musiała sporo dołożyć. Teraz to wiem, ale kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że to za moje pieniążki. Tak samo było z jagodami, te zbierane w tygodniu były na sprzedaż, a te zbierane w niedzielę, na sok, czy marmoladę.

Na grzyby budziła mnie mama bardzo rano, kiedy byłam w lesie, to słońce wschodziło. Chodziłam już do szkoły, ale wstawać rano nie chciało mi się, chociaż grzyby lubiłam zbierać. Z lasu wracałam na śniadanie i później na jagody, oczywiście w wakacje. Po lesie zawsze boso, to i mój kilkuletni braciszek, którego zabierałam ze sobą, też butów nie chciał zakładać, a w lesie w nóżki go kłuło i nosiłam go wtedy na plecach (na barana). Mama nie kazała mi go nosić, ale było mi go żal. Ponieważ w mojej wsi sklepu nie było, to kiedy rodzice pracowali w polu, to do sklepu po drobne zakupy i sprzedać jajka wysyłano mnie. Sklep był w Glebie kilka kilometrów od domu. Roweru wtedy jeszcze nie miałam. Droga do sklepu prowadziła przy lesie, w którym były wilki i podobno straszyło, a więc bałam się bardzo, ale szłam. Byłam wtedy w trzeciej, czy czwartej klasie podstawówki. Do kościoła 12 km też często chodziłam pieszo z mamą. Szło się boso, a buty nakładało dopiero w Kadzidle.

Wiosną, kiedy sadzono ziemniaki, to po przyjściu ze szkoły szłam na pole pomagać rodzicom i opiekować się młodszymi braćmi. Moja pomoc polegała na wgrabianiu obornika w radliny, do których były wrzucane kartofle. Muszę powiedzieć, że ja tą swoją pomoc w polu traktowałam jak zabawę, gdyż rodzice i mój starszy brat bardzo mnie oszczędzali. Inne dzieci nie miały tak dobrze jak ja, niektóre w czasie robót w polu były zwalniane ze szkoły, bo musiały pomagać. Latem podczas żniw ja, tak jak i inne dzieci, znosiliśmy snopki żyta, które dorośli ustawiali w dziesiątki. Potem po skończonej pracy, wieczorem jechaliśmy całą rodziną razem do rzeki, wykąpać się.

Przy pasieniu krów

Dwa razy do roku była koszona trawa na łąkach. Po skoszeniu, my dzieci przewracaliśmy ją grabiami, aby wyschła na siano, które brat z tatą stożyli w stogi. Ponieważ na łąkach było mokro, siano było przywożone do obory dopiero podczas mrozu i wtedy dla nas dzieciaków też było zajęcie. Udeptywaliśmy je. Było to nawet fajne, gdyż żeby je dobrze udeptać, trzeba było skakać po nim. Oczywiście nasypało nam się różnych paprochów za kołnierz i nieźle kłuło, całe ubranie było w nich, ale nam to nie przeszkadzało.

Od wiosny do późnej jesieni trzeba było paść krowy i to było zajęcia i zmora dzieci. Przychodziło się ze szkoły, zjadło chleba z cukrem, popiło mlekiem i do pasionki do wieczora, wieczorem krowy do domu i lekcje trzeba odrabiać. Ja książki brałam ze sobą, za krowami i tam czytałam, no ale pisemnych prac to już nie dało się na łące odrobić. W wakacje paśliśmy krowy także na rżyskach, a niektóre dzieci pasły je w lesie na bagnach Karaski. Kiedy paśliśmy krowy na łąkach, to czasem zebrała się nas cała wesoła gromadka i wtedy wygłupom nie było końca, graliśmy w piłkę, pływaliśmy w rowie, paliliśmy ognisko i piekliśmy kartofle. Często tak byliśmy zajęci zabawą, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy krowy weszły w szkodę. Dopiero jak usłyszeliśmy wołanie rodziców, którzy byli na polu, to zobaczyliśmy. Ja to miałam dobrze, bo chociaż w niedziele krów nie pasłam. W niedzielę tato, albo starszy brat wyręczali mnie.

Kiedy rodzice pracowali w polu, moim zadaniem było po przyjściu ze szkoły, jeszcze przed „pasionką”, przynieść drzewa do kuchni, wody nanosić i ponalewać w garnki, obrać gar kartofli, żeby mama po powrocie szybciej mogła ugotować kolację. Zimą, kiedy dni były krótkie, dzieci pomagały robić włosiankę na krosnach.

Szkoła

Opisałam pomoc rodzicom, zabawy dziecięce, a teraz napiszę co pamiętam ze szkoły.
W Kierzku szkoła nie miała swojego budynku, mieściła się w prywatnych domach. Od razu po wojnie była tylko czteroklasówka, kiedy ja szłam do pierwszej klasy we wrześniu 1956 r., było już 7 klas, tzn. pełna podstawowa. Przez pierwsze trzy lata mojej nauki, szkoła mieściła się u sąsiadów, państwa Grzybów i Abramczyków. Uczyło się w niej 4 nauczycieli, a właściwie nauczycielki: p Helena Gałązka – moja siostra stryjeczna i jednocześnie moja matka chrzestna. Hela była moją wychowawczynią. Pozostałe nauczycieli to Pani Krystyna Dzwonkowska, Pani Stanisława Nasiadka i Pani Aleksandra Suchcicka – kierownik szkoły. Religii uczył Pan Henryk Tomczak z Gleby. To on zgodził się abym poszła do I Komunii św. w pierwszej klasie (wtedy szły dzieci z klasy trzeciej, później już z drugiej).

Nauczyciele zmieniali się, jedni przychodzili, drudzy odchodzili, ale pamiętam wszystkie nazwiska, chociaż nie będę ich tu wymieniać. Do szkoły w Kierzku chodziły dzieci także z Kopaczysk, Gleby i Karaski. Te ostatnie były to dzieci gajowych, one żeby dotrzeć do szkoły, musiały iść cały czas lasem. Szkoła na wsi to było miejsce nie tylko do nauki. Nauczyciele organizowali w niej różne imprezy, przedstawienia, potańcówki. Mimo, że szkoła nie miała budynku, miała małą bibliotekę, z której wypożyczaliśmy książki. Jeden z nauczycieli sprowadzał do Kierzka kino objazdowe. Jakże to było ciekawe i mimo, że z pierwszego filmu kazano nam dzieciom wyjść, to ja i jeszcze kilkoro zostaliśmy. Dla nas interesujące było to, jak to jest, że tam na tym prześcieradle, które służyło za ekran, są żywi ludzie, poruszają się i rozmawiają. Sama treść filmu była mniej ważna. Zostaliśmy za swoją ciekawość ukarani, musieliśmy zostać po lekcjach i nauczyć się na pamięć regulaminu uczniowskiego, który oprawiony w ramki wisiał na szkolnej ścianie. Byłam wtedy w czwartej klasie, ale tytuł mojego pierwszego filmu pamiętam do dzisiaj. Był to „Cichy Don” wg powieści Szołochowa, niestety pamiętam tylko tytuł.

Kiedy szłam do klasy pierwszej, szkoły nie bałam się, przecież ciągle do niej uciekałam, do tego umiałam już czytać. Rodzice kupili mi drugi Elementarz, gdyż ten, na którym uczyłam się czytać, był mocno zniszczony. Pewności siebie dodawało mi także to, że widziałam, iż moją wychowawczynią będzie moja matka chrzestna. Na uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego zrobiłam całe przedstawienie: Kiedy nauczycielka zapytała nas maluchów, kto zna jakiś wierszyk, no to wyszłam ja, oczywiście wcześniej unosząc dwa palce w górę, gdyż wiedziałam, że tak należy się zgłosić i zaczęłam recytować wierszyki jeden po drugim, a znałam ich sporo. Moja wychowawczyni była ze mnie dumna, chociaż i zaskoczona, ponieważ nie myślała, że ja tyle tych wierszyków znam na pamięć.

Pierwsze litery pisało się ołówkiem, piórem ze stalówką maczaną w atramencie. Tu czasem były problemy z kleksami w zeszycie. Teraz to nowy zeszyt kupiłabym i przepisałabym, a wtedy do sklepu było 6 km, a i zeszytów mogło w nim zabraknąć. Większości rodziców zależało, żeby ich dzieci uczyły się, gdyż tylko w ten sposób mogłyby kiedyś zdobyć jakiś zawód i poprawić sobie byt.
Za dobre oceny nagród nie było, była radość i satysfakcja, chociaż ja dostałam taką nagrodę od rodziców, za całokształt. Kiedy byłam klasie piątej, dostałam nowiutki rower, damkę. To rower, który nie miał ramy, a miał siatkę kolorową na tylnym kole, żeby podczas jazdy sukienka w szprychy nie wkręciła się. Przecież w tamtych czasach na Kurpiach dziewczynki i kobiety nie chodziły w spodniach.

Kary dla niesfornych uczniów

Pamiętam kary dla niesfornych uczniów. Kiedy uczeń nie odrobił lekcji, lub nie nauczył się, zostawał w kozie, tzn. zostawał po lekcjach i musiał się uczyć. Kiedyś jesienią, kiedy szkoła była jeszcze u sąsiadów, akurat w kopanie ziemniaków, nauczycielka, moja matka chrzestna, zostawiła uczniów po lekcjach i poszła kopać ziemniaki, po jakimś czasie poprosiła mnie abym poszła i powiedziała im, żeby poszli do domu. Miałam wtedy siedem czy osiem lat i owszem poszłam, ale zamiast ich uwolnić z „kozy”, to pozamykałam drzwi i okna z zewnątrz tak, że mogli wyjść dopiero jak gospodarze wrócili z pola. Nauczycielka dowiedziała się o tym następnego dnia.

Były takie kary, jak klęczenie na grochu, albo klęczenie z uniesionymi rękami, na które były położone ciężkie książki. Pamiętam, że były to dzieła Lenina, które leżały na dole szkolnej szafy. Co niektórym dostawało się drewnianym piórnikiem po łapach, albo taką grubą liniją, która była przy tablicy. Moja koleżanka miała taki solidny piórnik, który nie mógł się rozpaść przy wymierzaniu kary, a więc szczególnie jedna z nauczycielek zawsze od niej pożyczała.

Rodzice nie mieli o to pretensji i sami nieraz stosowali różne metody wychowawcze. Mój najmłodszy brat opowiadał, że w jego klasie był chłopak, którego ojciec ciągle był wzywany do szkoły ze względu na wybryki syna. Pewnego razu w zimie, kiedy wezwany ojciec wraz z synem wszedł do klasy i od razu w progu zdejmując synowi czapkę z głowy, rzekł: „Proszę pani, to za dobre sprawowanie” – wtedy wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem, gdyż chłopak miał głowę ogoloną na łyso. Ojciec miał po prostu dosyć wybryków syna.

W szkole klasy były łączone po dwie, a czasem i trzy. Kiedy byłam w klasie piątej, mieliśmy lekcje razem z szósto- i siódmoklasistami. Takie lekcje mi pasowały, gdyż mogłam się więcej dowiedzieć, kiedy nauczycielka prowadziła zajęcia ze starszą klasą.

Jeżeli chcieliśmy się uczyć...

Ponieważ do Kierzka autobusy nie jeździły, do dzieci, które po skończeniu szkoły podstawowej, chciały się uczyć dalej, musiały z domu wyjechać do internatu, a ponieważ nie wszystkich rodziców stać było na opłaty, więc niewiele dzieci poszło do szkoły średniej.

Ja wyjechałam z domu, kiedy miałam 13 lat. Mieszkałam u rodziny za Olsztynem i dojeżdżałam do szkoły pociągiem 30 km. Bardzo tęskniłam za domem i bliskimi. Do domu przyjeżdżałam rzadko, tylko na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, no i w wakacje. Tak powoli kończyło się moje dzieciństwo. Moje pokolenie nie miało wyjścia, jeżeli chcieliśmy się uczyć, musieliśmy wyjeżdżać z domu.

Zofia Bogdańska

piątek, 3 stycznia 2020

Dzieci kurpiowskie w „Kurierze Warszawskim” (1938 r.)

Rok 1938. „Około 2-giej, już po zamknięciu numeru, wpada nagle do głównej Sali redakcyjnej lotna wieść: wycieczka dzieci kurpiowskich”. Dzieci ze wsi Cyk odwiedziły redakcję „Kuriera Warszawskiego”, jednego z najpopularniejszych dzienników warszawskich w dwudziestoleciu międzywojennym. Jak wyglądała wycieczka do redakcji pisma, które wielokrotnie na swoich łamach wspominało Kurpiów? Poniżej publikuję tekst na temat tej wycieczki.

_____________


Dzieci kurpiowskie w „Kurjerze Warszawskim”
________


Wczoraj około godz. 2-giej, już po zamknięciu numeru, wpada nagle do głównej Sali redakcyjnej lotna wieść: wycieczka dzieci kurpiowskich. I istotnie, za chwilę zaroiło się i zakwieciło w redakcji od małych Kurpianek i Kurpików.

(Fot. Jan Ryś, „Kurjer Warszawski” nr 161 z 14 czerwca 1938, wyd. poranne.)
Skąd dzieci? Ze wsi Cyku, z powiatu Ostrołęckiego. A jak przyjechały do Warszawy? Zaproszone. Zaproszone przez uczniów kl. III A. gimnazjum państw. m. Adama Mickiewicza. Piękna inicjatywa prof. Kubińskiego, wychowawcy kl. III A., z zapałem przyjęta przez młodzież i gorliwie poparta przez rodziców, przybrała kształt realny przemiłej wycieczki.

Dzieci z jednoklasowej szkoły powszechnej w Cyku (13 dziewczynek i 8 chłopców) przybyły w niedzielę rano pod opieką kierownika szkoły, p. Karlińskiego. W Warszawie opiekę główną sprawuje nad dziatwą prezes patronatu gimn. im. Mickiewicza p. major Widlarz. Dzieci rozmieszczone są w gościnie u uczniów kl. III A., w mieszkaniach ich rodziców, którzy wzięli na siebie koszty podróży i utrzymania dziatwy w Warszawie. W stolicy zabawi dziatwa kurpiowska do piątku włącznie.

A co sprowadziło dzieci do redakcji „Kurjera Warszawskiego”? Ano, ciekawość, jak się to też „robi” taka wielka gazeta.

Więc najpierw słyszą objaśnienie, że w tej oto sali przygotowuje się materiał do druku, że potem… Ba! Ale na to „potem” przyjdzie czas za chwilę, a teraz trzeba się ładnie ustawić do fotografii! Stają przy sobie zwartą grządką kwietną ślicznie odziane w stroje kurpiowskie – dziewczynki, a obok – już „po szaremu” – chłopcy. Dzieci mają w rękach dodatek „Kurjer Warszawski Dzieciom” – a sprawozdawca-fotograf p. Jan Ryś wymierzył aparat i – trzask – zdjęcie zrobione! A dodajmyż jeszcze, że za dziatwą stanęli nieodstępni „opiekunowie” III-klasiści, obok zaś pp. Major Widlarz i kierownik Karliński.

Teraz miła już ośmielona gromadka przechodzi do zecerni, gdzie, stłoczywszy się barwnym wiankiem wokoło kilku pracujących jeszcze „maszynek” linotypów, przypatruje się z podziwem, jak „taki pan” siedzi sobie na krzesełku przed maszyną i – niby organista jaki – przebiera palcami, a z tego przebierania robią się takie rządeczki błyszczące z literkami! Aż oczy i buzie się rozwierają szeroko z podziwu! Chociaż… buzie nie wszystkie, bo – zdradźmy tu sekret! – taka jedna dobra pani z redakcji „Kurjera” nawtykała w rączyny dziatwy cukierków i małych pierniczków: całkiem jakby jaka mama, albo ciocia!... No i w niejednej buzi było pilno do tych słodkości…

Napatrzywszy się tym dziwom, przeszły dzieci wraz z swymi opiekunami na dół, do podziemi, gdzie, w giserni, zobaczyły, jak się robi matryce, a następnie na parter: przyjrzeć się, jak pracują maszyny rotacyjne.

No, tu już za mało dwojga oczu i jednej buzi na dziecko, żeby dobrze ogarnąć ten dziw! Oto z wałka wysnuwa się taka szeroka-szeroka płachta papieru, niby lniane płótno mamusine, schnące na łączce w Cyklu rodzinnym i – i wkręca się, wślizguje w to ogromne, maszynisko-potworę i za chwilę, o kilka zaledwie kroków dalej – z takiej paszczy smoczek wysypują się gotowiusieńkie, ślicznie poskładane „Kurjery Warszawskie”!... 

– Ej! Czy to prawda? Czy to aby prawda? 
– No, święta prawda. Przecie widziały na własne oczy! 

Tak będą niewątpliwie dzieci zapewniały za kilka dni, tam w rodzimym Cyku i rodzeństwo i – rodziców o tych dziwach-przedziwach…

Syte wrażeń, ale zato po tylu widzianych osobliwościach głodne „chleba naszego powszedniego” w postaci smacznego obiadu u gościnnych swoich „opiekunów-gospodarzy” rozeszły się dzieci kurpiowskie po tej ogromnej, ślicznej, przemiłej Warszawie, sfotografowane raz jeszcze na ulicy, przed „Kurjerem Warszawskim”.

Józef Ruffler


ŹródłoKurjer Warszawski” nr 161 z 14 czerwca 1938, wyd. poranne.

Oprac. Łukasz Gut