środa, 11 marca 2020

Zofia Bogdańska: Moje kurpiowskie dzieciństwo

Poniższy tekst, który mam przyjemność zaprezentować, to wspomnienia Pani Zofii Bogdańskiej, pochodzącej z Kierzka (gm. Kadzidło). Wspomnienia dotyczące lat 50. i 60. XX wieku to barwna opowieść o dzieciństwie na Kurpiach, zabawach, pracy i ówczesnych obyczajach. Relacja Zofii Bogdańskiej to plastyczny opis realiów życia w małej miejscowości, trudności dnia codziennego i radości, których dzieciom nie brakowało. Zapraszam do lektury wspomnień tym bardziej, że Zofia Bogdańska nie jest autorką anonimową. Jej zapiski znalazły się w książce pt. „Kurpie we wspomnieniach”, wydanej przez Związek Kurpiów w 2018 roku. Poniższy tekst znacznie różni się od zamieszczonego w zbiorze pamiętników, skupiony na latach dzieciństwa, jest cennym świadectwem tego jak wyglądało życie dzieci kurpiowskich w połowie poprzedniego stulecia.

_____________________ 
Moje Kurpiowskie dzieciństwo

Dzieciństwo na Kurpiach
… jakie było? Wspaniałe i beztroskie.
 
 
 
Urodziłam się cztery lata po zakończeniu wojny w 1949 r. i dlatego ciężkich czasów powojennych nie pamiętam, w przeciwieństwie do mojego starszego o 11 lat brata Staśka. Rodzice robili wszystko, abyśmy my dzieci czuli się kochani i bezpieczni.

Kierzek lat 50. XX wieku, czyli piaszczyste drogi i drewniane domy

Urodziłam się i wychowałam w małej kurpiowskiej wiosce, w Kierzku, w gminie i parafii Kadzidło. We wsi nie było wtedy prądu i podłączyli go dopiero w 1969 r. Autobusy nie jeździły do nas, gdyż nie wjechałyby do wsi. Droga była piaszczysta, kiedy jechało się wozem ciągniętym przez konia, to piach tylko przesypywał się przez szprychy kół. Koła były drewniane, obite żelazną obręczą, chyba dlatego nazywano je żelaźniakami. Później były wozy z kołami gumowymi i to już był luksus. Wszystkie drogi, którymi wjeżdżało się do Kierzka były piaszczyste i żaden samochód do wsi nie wjechał. Kiedy jechaliśmy do teatrzyku lalkowego do Kadzidła, to musieliśmy iść z kilometr do sąsiedniej wsi Gleby, gdzie czekała na nas ciężarówka, dalej przez Glebę, Jeglijowiec już była droga żwirowa.

Domy w mojej wsi były drewniane i prawie wszystkie po jednej stronie drogi, przez trzy kilometry. Zaraz za zabudowaniami było trochę pola, a dalej las. Po drugiej stronie drogi były pola, potem łąki, które ciągnęły się aż do Omulwi. Na granicy Kierzka był i jest kanał, który wykopano bardzo dawno temu, aby osuszyć ziemię pod pola uprawne. Kanał ten ciągnie się od Karaski do Omulwi.

Mój dom rodzinny był nieduży, drewniany, pokryty szarą, cementową dachówką. Miał tylko dwie izby i sień. Trzecią izbę dobudowano później. Nasz budynki gospodarcze, tzn. chlew i stodoła, tak jak większość we wsi, były pokryte słomą. Dom był odsunięty od wiejskiej drogi i pomiędzy drogą a domem był nieduży sadek. Rosły tam śliwy, jabłonie, wiśnie, oraz dzika grusza, na której były gruszki ulęgałki. Przy drodze rosły duże, rozłożyste, piękne lipy, które podczas kwitnienia pachniały obłędnie, podobnie jak krzewy dzikiego bzu, które rosły koło sąsiadów.

Najwcześniejsze wspomnienia

Dzieciństwo, to wiadomo, zabawa, szkoła, ale i praca, czasami praca zarobkowa. Tak, tak, praca zarobkowa także.

Mówić zaczęłam bardzo wcześnie, podobno kiedy skończyłam pierwszy rok życia. Gdy byłam nieco starsza, lubiłam rysować i zawsze miałam w domu zeszyt, ołówek i kredki. Opowiadałam sobie różne historie i ilustrowałam je w zeszycie. Często też uciekałam rodzicom do szkoły. Brałam koszyk od kartofli, wkładałam do niego zeszyt, ołówek i po rozejrzeniu się czy nikt nie widzi, myk na drogę i do szkoły. Czasem tato, mama czy brat zdążyli mnie dogonić, ale nie zawsze.

Prócz „ucieczek” do szkoły, bardzo lubiłam przebywać u moich Stryjów, którzy mieszkali po sąsiedzku, u stryja Antka. Tam moje stryjeczne rodzeństwo starsze ode mnie o ponad 20 lat, rozpuszczało mnie bardzo, ale nauczyli mnie czytać. Od szóstego roku życia czytałam bardzo dobrze. Moi kuzyni opowiadali mi różne ciekawe historie, a ja bardzo lubiłam słuchać. Były to bajki, wiersze, prawdziwe historie.

Moja kuzynka Władzia była krawcową i szyjąc opowiadała mi ze szczegółami „Trylogię” H. Sienkiewicza, recytowała fragmenty „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza. Znałam te opowiadania i wiersze na pamięć, gdyż zamęczałam ją, żeby mi to powtarzała po kilka razy. Zdarzało się, że kiedy prosiłam ją o jakąś bajkę, mówiła mi: „Zosiu, przecież ty to znasz”, to ja na to: „To opowiedz mi prawdę”. „Prawda”, to były opowiadania o naszych przodkach, o okresie międzywojennym, o czasach wojny i w ogóle o różnych historycznych wydarzeniach.

Miałam także kuzynki w moim wieku, które mieszkały obok nas, oraz koleżanki. Lubiłam razem z nimi bawić się w piachy na górce, a piachu u nas nie brakowało i był ładniejszy niż na plaży, chociaż plażę zobaczyłam dopiero, kiedy byłam dorosła. Obok naszego domu były resztki fundamentu po budynku, który spalił się podczas wojny. Były tam szkła, kamyki, potłuczone cegły, kawałki dachówek. Tam też się bawiłyśmy. Byłyśmy pielęgniarkami i robiłyśmy zastrzyki. Wiśnią smarowało się rękę, że niby to krew i kolcami z dzikiej gruszy robiło się zastrzyk, albo potłuczonym szkłem nacinało się skórę, było to szczepienie przeciw ospie. Kiedy ja byłam „szczepiona”, to krzyczałam, że ma być delikatnie, bo to na niby, ale kiedy ja byłam „pielęgniarką”, to krew poleciała naprawdę. Mimo braku dezynfekcji zakażenia nie było.

Na co dzień boso, do kościoła w butach

Kiedy tylko na wiosnę robiło się ciepło, my dzieci chodziliśmy boso. Buty były do kościoła, na uroczystości, no i do szkoły. Stopy miałam ciągle z tego powodu pokaleczone, a opatrunkiem był piasek, który tamował krew. Ciągle właziłam na drzewa, a więc kolana i łokcie nie nadążały się goić, a sukienki ciągle się niszczyły. Mama umiała szyć, a i moja kuzynka Władzia zawsze coś ładnego mi uszyła i były to prezenty od mojej matki chrzestnej, gdyż jej najmłodsza siostra, uczennica Liceum Pedagogicznego była nią. Moja mama wymyślała mi ciągle jakieś kreacje, aż sąsiadki mówiły, że za bardzo mnie stroi, że powinna poczekać aż będę dorosła. Wtedy mama odpowiadała, że stroi kiedy może, bo nie wie czy doczeka mojej dorosłości. Zmarła przed moimi 20 urodzinami.
Jeżeli chodzi o nasze dziecięce zabawy, to latem uczyłyśmy się wraz z moimi kuzynkami pływać, najpierw w pobliskim kanale, później w rowie melioracyjnym, a już trochę starsze, w Omulwi.

W Kierzku jak w Fatimie?

Często opowiadano nam o objawieniach w Fatimie i w Lourdes, a ponieważ koło domu jednego ze stryjów jest pobudowana przez dziadka kapliczka z figurką Matki Bożej, to ja z kuzynkami pomyślałyśmy, że jak się pomodlimy, to ta Matka Boża do nas zejdzie.

Było nas pięć dziewczyn, dwie najstarsze z nas powiedziały, że powinnyśmy przynieść coś dobrego do jedzenia dla Maryi, to na pewno zejdzie do nas. Przyniosłyśmy to, co wg nas było najlepsze w domu, cukier w kostkach i słoninę. Położyłyśmy na kamieniu przy kapliczce, czekamy, ale Matka Boża nie schodzi. Nasze starsze kuzynki orzekły, że pewnie za mało przyniosłyśmy, a więc trzeba więcej. Poszłyśmy po więcej, wracamy, a naszych darów nie ma, okazało się, że Maryja była pod naszą nieobecność. Było nam smutno, że nie mogłyśmy jej spotkać. Zdaje się że kilka razy tak chodziłyśmy po ten cukier i słoninę, w końcu zrezygnowałyśmy.

Często bawiłam się z kuzynkami i koleżankami w szkołę i to nawet w wakacje. Najczęściej byłam nauczycielką. Robiłam swoim uczniom dyktanda, zadawałam słupki z matematyki. Jednak dziwa była ze mnie nauczycielka, gdyż cieszyłam się, kiedy moje uczennice robiły błędy, bo wtedy miałam co poprawiać czerwoną kredką. Często grałyśmy w piłkę, w klasy. Bawiłyśmy się w chowanego, w ciuciubabkę, w czarnego luda. Jeżeli chodzi o okres zimowy, to często chodziliśmy na sanki. Zjeżdżaliśmy albo z górek, albo szliśmy na zamarzniętą Omulew. Wyglądało to tak, że siedząc na sankach, odpychało się dwoma kijkami zakończonymi gwoździami. Chłopaki jeździli także na łyżwach, takich zrobionych z drewna, owiniętych drutem i przywiązanych sznurkiem do butów. Można było pożyczyć łyżwy ze szkoły, ale tych nie starczyło dla wszystkich chętnych. Te były ładne, metalowe, przykręcane do butów.

Bardzo lubiłam czytać, ale także bawić się lalkami, dlatego u św. Mikołaja zawsze zamawiałam książkę i lalkę, no i dostawałam. Lalki robiłam sobie też sama. Pamiętam, wzięłam śpioszki i kaftanik mojego małego braciszka, wypchałam szmatkami, połączyłam górę z dołem, a głowę zrobiłam z pieluchy, w którą włożyłam niedużą piłkę, na nią czapeczkę i przymocowałam do korpusu. Mój „niemowlak” miał rozmiary prawdziwego dziecka i z tym „dzieckiem” poszłam pochwalić się do stryjów. Moje starsze kuzynki zapytały mnie jak się nazywa ten mój dzidziuch. Ponieważ nie byłam przygotowana na takie pytanie, więc musiałam pomyśleć i po chwili odpowiedziałam, że nazywa się dzidziuch Zadrożny. Były i bardzo niebezpieczne zabawy, ale tego już opisywać nie będę.
(Kapliczka w Kierzku, o której mowa w tekście)
Obowiązki wobec młodszych braci

Niestety nie tylko samą zabawą dzieci żyły. Ja miałam dwóch młodszych braci, Józka trzy lata młodszego ode mnie i Kazika sześć lat młodszego. Kiedy byli bardzo mali, kołysanie ich w kołysce (kolebce) należało do mnie. Kiedy mama szła na pole pielić lub kopać kartofle, brała ze sobą tzw. kozę (to taki stelaż drewniany, jak do huśtawki), przywiązywała do tego płachtę, wkładała do płachty poduszkę i tam kładła dziecko, no i ja musiałam kołysać, albo jak nie spało, zabawiać je. Kiedy bracia byli już starsi, też pozostawali pod moją opieką. Józek nie chciał mnie słuchać, nie lubił chodzić tam gdzie ja, to co mnie interesowało, jego nudziło. Kazikiem lubiłam się opiekować. Miałam z siedem, czy osiem lat, to już chodziłam na grzyby i to była „praca zarobkowa”, gdyż mama je segregowała, prawdziwki suszyła i potem sprzedawała. Oczywiście na grzyby chodzili wszyscy domownicy. Za sprzedane grzyby, mama kupowała mi materiał na sukienkę, czy książki. Wiadomo, że ja tyle nie zarobiłam, więc mama musiała sporo dołożyć. Teraz to wiem, ale kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że to za moje pieniążki. Tak samo było z jagodami, te zbierane w tygodniu były na sprzedaż, a te zbierane w niedzielę, na sok, czy marmoladę.

Na grzyby budziła mnie mama bardzo rano, kiedy byłam w lesie, to słońce wschodziło. Chodziłam już do szkoły, ale wstawać rano nie chciało mi się, chociaż grzyby lubiłam zbierać. Z lasu wracałam na śniadanie i później na jagody, oczywiście w wakacje. Po lesie zawsze boso, to i mój kilkuletni braciszek, którego zabierałam ze sobą, też butów nie chciał zakładać, a w lesie w nóżki go kłuło i nosiłam go wtedy na plecach (na barana). Mama nie kazała mi go nosić, ale było mi go żal. Ponieważ w mojej wsi sklepu nie było, to kiedy rodzice pracowali w polu, to do sklepu po drobne zakupy i sprzedać jajka wysyłano mnie. Sklep był w Glebie kilka kilometrów od domu. Roweru wtedy jeszcze nie miałam. Droga do sklepu prowadziła przy lesie, w którym były wilki i podobno straszyło, a więc bałam się bardzo, ale szłam. Byłam wtedy w trzeciej, czy czwartej klasie podstawówki. Do kościoła 12 km też często chodziłam pieszo z mamą. Szło się boso, a buty nakładało dopiero w Kadzidle.

Wiosną, kiedy sadzono ziemniaki, to po przyjściu ze szkoły szłam na pole pomagać rodzicom i opiekować się młodszymi braćmi. Moja pomoc polegała na wgrabianiu obornika w radliny, do których były wrzucane kartofle. Muszę powiedzieć, że ja tą swoją pomoc w polu traktowałam jak zabawę, gdyż rodzice i mój starszy brat bardzo mnie oszczędzali. Inne dzieci nie miały tak dobrze jak ja, niektóre w czasie robót w polu były zwalniane ze szkoły, bo musiały pomagać. Latem podczas żniw ja, tak jak i inne dzieci, znosiliśmy snopki żyta, które dorośli ustawiali w dziesiątki. Potem po skończonej pracy, wieczorem jechaliśmy całą rodziną razem do rzeki, wykąpać się.

Przy pasieniu krów

Dwa razy do roku była koszona trawa na łąkach. Po skoszeniu, my dzieci przewracaliśmy ją grabiami, aby wyschła na siano, które brat z tatą stożyli w stogi. Ponieważ na łąkach było mokro, siano było przywożone do obory dopiero podczas mrozu i wtedy dla nas dzieciaków też było zajęcie. Udeptywaliśmy je. Było to nawet fajne, gdyż żeby je dobrze udeptać, trzeba było skakać po nim. Oczywiście nasypało nam się różnych paprochów za kołnierz i nieźle kłuło, całe ubranie było w nich, ale nam to nie przeszkadzało.

Od wiosny do późnej jesieni trzeba było paść krowy i to było zajęcia i zmora dzieci. Przychodziło się ze szkoły, zjadło chleba z cukrem, popiło mlekiem i do pasionki do wieczora, wieczorem krowy do domu i lekcje trzeba odrabiać. Ja książki brałam ze sobą, za krowami i tam czytałam, no ale pisemnych prac to już nie dało się na łące odrobić. W wakacje paśliśmy krowy także na rżyskach, a niektóre dzieci pasły je w lesie na bagnach Karaski. Kiedy paśliśmy krowy na łąkach, to czasem zebrała się nas cała wesoła gromadka i wtedy wygłupom nie było końca, graliśmy w piłkę, pływaliśmy w rowie, paliliśmy ognisko i piekliśmy kartofle. Często tak byliśmy zajęci zabawą, że nawet nie zauważyliśmy, kiedy krowy weszły w szkodę. Dopiero jak usłyszeliśmy wołanie rodziców, którzy byli na polu, to zobaczyliśmy. Ja to miałam dobrze, bo chociaż w niedziele krów nie pasłam. W niedzielę tato, albo starszy brat wyręczali mnie.

Kiedy rodzice pracowali w polu, moim zadaniem było po przyjściu ze szkoły, jeszcze przed „pasionką”, przynieść drzewa do kuchni, wody nanosić i ponalewać w garnki, obrać gar kartofli, żeby mama po powrocie szybciej mogła ugotować kolację. Zimą, kiedy dni były krótkie, dzieci pomagały robić włosiankę na krosnach.

Szkoła

Opisałam pomoc rodzicom, zabawy dziecięce, a teraz napiszę co pamiętam ze szkoły.
W Kierzku szkoła nie miała swojego budynku, mieściła się w prywatnych domach. Od razu po wojnie była tylko czteroklasówka, kiedy ja szłam do pierwszej klasy we wrześniu 1956 r., było już 7 klas, tzn. pełna podstawowa. Przez pierwsze trzy lata mojej nauki, szkoła mieściła się u sąsiadów, państwa Grzybów i Abramczyków. Uczyło się w niej 4 nauczycieli, a właściwie nauczycielki: p Helena Gałązka – moja siostra stryjeczna i jednocześnie moja matka chrzestna. Hela była moją wychowawczynią. Pozostałe nauczycieli to Pani Krystyna Dzwonkowska, Pani Stanisława Nasiadka i Pani Aleksandra Suchcicka – kierownik szkoły. Religii uczył Pan Henryk Tomczak z Gleby. To on zgodził się abym poszła do I Komunii św. w pierwszej klasie (wtedy szły dzieci z klasy trzeciej, później już z drugiej).

Nauczyciele zmieniali się, jedni przychodzili, drudzy odchodzili, ale pamiętam wszystkie nazwiska, chociaż nie będę ich tu wymieniać. Do szkoły w Kierzku chodziły dzieci także z Kopaczysk, Gleby i Karaski. Te ostatnie były to dzieci gajowych, one żeby dotrzeć do szkoły, musiały iść cały czas lasem. Szkoła na wsi to było miejsce nie tylko do nauki. Nauczyciele organizowali w niej różne imprezy, przedstawienia, potańcówki. Mimo, że szkoła nie miała budynku, miała małą bibliotekę, z której wypożyczaliśmy książki. Jeden z nauczycieli sprowadzał do Kierzka kino objazdowe. Jakże to było ciekawe i mimo, że z pierwszego filmu kazano nam dzieciom wyjść, to ja i jeszcze kilkoro zostaliśmy. Dla nas interesujące było to, jak to jest, że tam na tym prześcieradle, które służyło za ekran, są żywi ludzie, poruszają się i rozmawiają. Sama treść filmu była mniej ważna. Zostaliśmy za swoją ciekawość ukarani, musieliśmy zostać po lekcjach i nauczyć się na pamięć regulaminu uczniowskiego, który oprawiony w ramki wisiał na szkolnej ścianie. Byłam wtedy w czwartej klasie, ale tytuł mojego pierwszego filmu pamiętam do dzisiaj. Był to „Cichy Don” wg powieści Szołochowa, niestety pamiętam tylko tytuł.

Kiedy szłam do klasy pierwszej, szkoły nie bałam się, przecież ciągle do niej uciekałam, do tego umiałam już czytać. Rodzice kupili mi drugi Elementarz, gdyż ten, na którym uczyłam się czytać, był mocno zniszczony. Pewności siebie dodawało mi także to, że widziałam, iż moją wychowawczynią będzie moja matka chrzestna. Na uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego zrobiłam całe przedstawienie: Kiedy nauczycielka zapytała nas maluchów, kto zna jakiś wierszyk, no to wyszłam ja, oczywiście wcześniej unosząc dwa palce w górę, gdyż wiedziałam, że tak należy się zgłosić i zaczęłam recytować wierszyki jeden po drugim, a znałam ich sporo. Moja wychowawczyni była ze mnie dumna, chociaż i zaskoczona, ponieważ nie myślała, że ja tyle tych wierszyków znam na pamięć.

Pierwsze litery pisało się ołówkiem, piórem ze stalówką maczaną w atramencie. Tu czasem były problemy z kleksami w zeszycie. Teraz to nowy zeszyt kupiłabym i przepisałabym, a wtedy do sklepu było 6 km, a i zeszytów mogło w nim zabraknąć. Większości rodziców zależało, żeby ich dzieci uczyły się, gdyż tylko w ten sposób mogłyby kiedyś zdobyć jakiś zawód i poprawić sobie byt.
Za dobre oceny nagród nie było, była radość i satysfakcja, chociaż ja dostałam taką nagrodę od rodziców, za całokształt. Kiedy byłam klasie piątej, dostałam nowiutki rower, damkę. To rower, który nie miał ramy, a miał siatkę kolorową na tylnym kole, żeby podczas jazdy sukienka w szprychy nie wkręciła się. Przecież w tamtych czasach na Kurpiach dziewczynki i kobiety nie chodziły w spodniach.

Kary dla niesfornych uczniów

Pamiętam kary dla niesfornych uczniów. Kiedy uczeń nie odrobił lekcji, lub nie nauczył się, zostawał w kozie, tzn. zostawał po lekcjach i musiał się uczyć. Kiedyś jesienią, kiedy szkoła była jeszcze u sąsiadów, akurat w kopanie ziemniaków, nauczycielka, moja matka chrzestna, zostawiła uczniów po lekcjach i poszła kopać ziemniaki, po jakimś czasie poprosiła mnie abym poszła i powiedziała im, żeby poszli do domu. Miałam wtedy siedem czy osiem lat i owszem poszłam, ale zamiast ich uwolnić z „kozy”, to pozamykałam drzwi i okna z zewnątrz tak, że mogli wyjść dopiero jak gospodarze wrócili z pola. Nauczycielka dowiedziała się o tym następnego dnia.

Były takie kary, jak klęczenie na grochu, albo klęczenie z uniesionymi rękami, na które były położone ciężkie książki. Pamiętam, że były to dzieła Lenina, które leżały na dole szkolnej szafy. Co niektórym dostawało się drewnianym piórnikiem po łapach, albo taką grubą liniją, która była przy tablicy. Moja koleżanka miała taki solidny piórnik, który nie mógł się rozpaść przy wymierzaniu kary, a więc szczególnie jedna z nauczycielek zawsze od niej pożyczała.

Rodzice nie mieli o to pretensji i sami nieraz stosowali różne metody wychowawcze. Mój najmłodszy brat opowiadał, że w jego klasie był chłopak, którego ojciec ciągle był wzywany do szkoły ze względu na wybryki syna. Pewnego razu w zimie, kiedy wezwany ojciec wraz z synem wszedł do klasy i od razu w progu zdejmując synowi czapkę z głowy, rzekł: „Proszę pani, to za dobre sprawowanie” – wtedy wszyscy uczniowie wybuchnęli śmiechem, gdyż chłopak miał głowę ogoloną na łyso. Ojciec miał po prostu dosyć wybryków syna.

W szkole klasy były łączone po dwie, a czasem i trzy. Kiedy byłam w klasie piątej, mieliśmy lekcje razem z szósto- i siódmoklasistami. Takie lekcje mi pasowały, gdyż mogłam się więcej dowiedzieć, kiedy nauczycielka prowadziła zajęcia ze starszą klasą.

Jeżeli chcieliśmy się uczyć...

Ponieważ do Kierzka autobusy nie jeździły, do dzieci, które po skończeniu szkoły podstawowej, chciały się uczyć dalej, musiały z domu wyjechać do internatu, a ponieważ nie wszystkich rodziców stać było na opłaty, więc niewiele dzieci poszło do szkoły średniej.

Ja wyjechałam z domu, kiedy miałam 13 lat. Mieszkałam u rodziny za Olsztynem i dojeżdżałam do szkoły pociągiem 30 km. Bardzo tęskniłam za domem i bliskimi. Do domu przyjeżdżałam rzadko, tylko na święta Bożego Narodzenia i Wielkanoc, no i w wakacje. Tak powoli kończyło się moje dzieciństwo. Moje pokolenie nie miało wyjścia, jeżeli chcieliśmy się uczyć, musieliśmy wyjeżdżać z domu.

Zofia Bogdańska