W ogłoszonym konkursie na wspomnienia dotyczące Myszyńca, który wspólnie zorganizowały Kurpie - historia i trwanie i QRP pamiątki kurpiowskie, zwyciężyła Pani Joanna Pieczonka, której pamiętnik to w rzeczywistości wspomnienia dwóch osób: Pani Joanny i jej mamy, Krystyny. Opowieść, która dotyczy życia codziennego w Myszyńcu w drugiej połowie XX wieku to nostalgiczna podróż w krainę Kurpiowszczyzny, która z jednej strony się zmienia, z drugiej w niektórych elementach pozostaje wciąż taka sama lub podobna. Polecam lekturę niniejszego tekstu.
Nasz Myszyniec
KRYSTYNA
Moja mama, Krystyna, urodziła się w 1949 roku w Myszyńcu. Jej mama, babcia Stefania, pochodziła z Wydmus a tata, dziadek Leon, z Pomorza. Poznali się w obozie pracy w Działdowie i po wojnie osiedlili w Myszyńcu.
Moja mama spędziła cale dzieciństwo na ulicy Bema, zwanej Zdunkowska Ulica, w drewnianym, piętrowym domu. Z okien widać było kościół, a także plac, na którym teraz stoi fontanna i ławeczki. Kiedy mała Krysia patrzyła przez okno, widziała w tym miejscu studnię, z której mieszkańcy nabierali wodę. Widziała co czwartkowe targi. Widziała tez białą, zaparkowana warszawę, kiedy w 1961 roku dziadek jako pierwszy w Myszyńcu kupił sobie samochód.
Mamo – spytałam któregoś wieczoru – jakie masz wspomnienia z Myszyńca?
– Pamietam kocie łby, przy kościele, na ulicach, na mojej ulicy. Pamietam dźwięk przejeżdżających wozów, metalowych obręczy na kolach, a w zimie dźwięk sani. Pamietam pola i lasy, cale dnie biegania w chmarze dzieci po ulicach. Zbieranie jagód, wieczorne zaganianie krów do obory, sobotnie sprzątanie chodnika przed domem. Pamietam rynsztoki z boku ulic i ciepłą wodę po letnim deszczu, w której chętnie się maczało nogi. Msze w kościele i zaraz po nich długie spacery młodzieży wzdłuż głównej drogi. Dziewczyny spacerowały z dziewczynami, chłopcy z chłopcami. Niby osobno, ale równocześnie bacznie się obserwując.
Każdy dom w Myszyńcu miał ławeczkę albo schodki, na których się siadało i rozmawiało z sąsiadami. Większość domów miała też ogródki przed wejściem, w którym rosło dużo kwiatów. Mieszkańcy miasteczka godzinami przesiadywali przed swoimi domami prowadząc długie rozmowy. Przeważnie rozpoczynały się one po południu, kiedy wszystkie codzienne obowiązki były już wypełnione. Jesienią i zimą odwiedzano się w domach. Moja mama pamięta, ze te wizyty trwały długo i przeciągały się czasem do późnego wieczora.
(Źródło: Nieznana miejscowość kurpiowska w czasopiśmie "Stolica", 1960, nr 2 |
W pogodne dni życie towarzyskie przenosiło się też często nad rzekę Rozogę. Koce były rozłożone po obu stronach rzeki, ludzie siedzieli, rozmawiali i kąpali się. Popularnym miejscem spotkań był Kolejowy Mostek. Tam była wszak dosyć głęboka woda. Najodważniejsi chłopcy i z największą potrzebą wzbudzenia podziwu, jeździli rowerami na Zawodzie. Na Rozodze stała w tamtym miejscu tama, było to wiec najgłębsze miejsce rzeki. Idealne do zaprezentowania swojego kunsztu pływackiego. Zimą główną rozrywką dla dzieci było jeżdżenie na łyżwach. Jeździło się po rzece albo po stawach, które były na tyłach parafii. Tam, gdzie dzisiaj jest plac zabaw.
Kościół w Myszyńcu
Kiedy mieszka sie na ulicy Bema kościół staje sie w zasadzie twoim podwórkiem. Wspomnienia mojej mamy snują sie wokół tego budynku, dni przeplatane są śpiewami kościelnymi ludzi, odpustami, procesjami Bożego Ciała, podczas których wszystkie babcie ściskają dumnie rączki swoich wnuczek. Są też pogrzeby, które idą konwojem ulica, są procesje prowadzenia obrazów z kościoła do sąsiednich wsi. Wszystko to dzieje się na podwórku ulicy Bema, kiedy świeci słońce, dzieci bawią sie w rynsztokach a dorośli siedzą przed domem zajęci rozmową.
Małej Krysi w drewnianym domu na Zdunkowskiej Ulicy śni się często ten sam sen: widzi mężczyzn w ciemnych, długich płaszczach, którzy przechadzają się w milczeniu po pokojach. Po latach dopiero znajduje zdjęcie Żydów w tradycyjnych strojach i zdaje sobie sprawę z uderzającego podobieństwa ich ze zjawami ze snów. Przed wojną podobno gdzieś przy drodze na Chorzele stała bożnica. Obok drogi na Pełty położony jest kirkut. Czyżby duchy dawnych mieszkańców błąkały się po latach wciąż po domach?
W kościele są też odpusty. To ogromna atrakcja dla dzieci, bo wraz z odpustami pojawiają się stragany z różnymi błyskotkami. Takie święto ściąga też nowe twarze do miasteczka. Jest wiec okazja do zobaczenia innych ludzi. Przed kościołem stoi tego dnia wielu żebraków. Przyjeżdżają z różnych miejscowości prosząc o jałmużnę. Mama wspomina niewidomego chłopca z sąsiedztwa, niezwykle uzdolnionego muzycznie. Potrafił zagrać na akordeonie każdą melodię. Jakby Pan Bóg próbował mu wynagrodzić talentem muzycznym brak wzroku. Podczas odpustu on tez stal pod kościołem i zbierał pieniądze dla swojej rodziny.
Rynek, Cyganie i kolejka
Rynek w Myszyńcu był w każdy czwartek. Chodziło się tam nie tylko po to, żeby coś kupić ale też żeby po prostu się pokazać, pospotykać ludzi i porozmawiać. To było ogromne wydarzenie towarzyskie. Rynek na początku był na placu na przeciwko kościoła, potem przeniesiony został w głąb ulicy Stacha Konwy. Kolejnym miejscem był plac, na którym dzisiaj stoi osiedle domków przy ulicy Przemysłowej i Słonecznej.
Wydarzeniem w życiu miasteczka był też przyjazd Cyganów. Rozstawiali oni swoje namioty na polu przed wjazdem do Myszyńca, przy drodze do Ostrołęki. We wspomnieniach mojej mamy ważne miejsce ma tez kolejka wąskotorowa, którą niegdyś przejeżdżała ulica Kolejowa. Moja mama dojeżdżała nią przez lata do liceum do Ostrołęki.
Nauczycielka nietutejsza
W tamtych czasach w szkole w Myszyńcu pracowała pewna nauczycielka, pani Stanisława. Nie była tutejsza, dostała pracę w lokalnej szkole z przydziału. Była samotna, jej siostry mieszkały w Sopocie. Ludzie raczej za nią nie przepadali, miała opinię surowej pedagog i oschłego człowieka z przesadnym przywiązaniem do etykiety i dobrego wychowania. Pani Stanisława przyjaźniła się z moją babcią, przez lata przychodziła do nas na długie wieczorne rozmowy. Dla mnie jako małego dziecka był to moment stawania na baczność, skupienia całej uwagi na tym, żeby dobrze wyglądać, dobrze sie wyrażać. odpowiednio siedzieć. Ale była też dla mnie powiewem jakiegoś lepszego, przedwojennego świata. Świata kultury, nienachalnej erudycji i klasy. Lubiłam ją.
Zawsze odnosiliśmy wrażenie, ze Pani Stanisława nie czuje się dobrze na Kurpiach. Pomimo tego, że mieszkała tu przez większą część swojego życia, utrzymywała z ludźmi dystans i nie nawiązała z nikim głębszych relacji. Może, kto wie, Myszyniec jawił sie jej jako małe, prowincjonalne miasteczko, w którym przyszło jej spędzać życie niejako za karę. Tak nam się wydawało, ale kto wie jaka była prawda. Nie miała tu wszak swojej rodziny, mogła w każdej chwili się przeprowadzić do sióstr. Zwłaszcza, gdy była już na emeryturze.
Po śmierci pani Stanisławy moja mama pojechała do Trójmiasta odwiedzić jej rodzinę. Jedna z jej siostrzenic zaprowadziła ja do „pokoju cioci Stasi”. Powiedziała: „Ten pokój zawsze na nią tu czekał. Wszystko w nim urządziła ona sama, nie pozwalała nic zmienić. Kiedy otworzyły się drzwi i mama weszła do pomieszczenia, pierwsze co zobaczyła, to łóżko, które przykryte było pięknym kurpiowskim kilimem. Pani Stanisława przywiozła go któregoś dnia z Myszyńca i nie pozwoliła nigdy zamienić na nic innego.
JOANNA
W 1979 roku urodziłam się ja. Mieszkaliśmy w Warszawie, ale każdy wolny weekend i wakacje spędzaliśmy w Myszyńcu. Kurpie to mój drugi dom. Dom, który może mniej znałam i mniej w nim byłam zakorzeniona na co dzień niż w Warszawie. To miejsce było dla mnie ważne na innym poziomie. W Myszyńcu była przestrzeń, w Myszyńcu była tajemnica. Były drzewa, były lasy, był czas, który rządził się własnymi prawami. Była trawa pod bosymi stopami, słońce na moich włosach, lody bambino, albo te włoskie, kupione w budce pod kościołem. Dużo, dużo bardzo niezdrowych słodyczy i najlepszy na świecie chleb z piekarni w białym kiosku.
Gdy byliśmy mali cale wakacje spędzaliśmy u babci. Rytm tygodnia był zawsze ten sam. Czwartek był bardzo ważnym dniem ze względu na targ. Już od wczesnego rana budziły nas odgłosy przejeżdżających pojazdów. Dla dorosłych targ był być może wydarzeniem o charakterze handlowym, dla nas był głownie interesujący na poziomie społecznym i towarzyskim. Na targ szło się kupić jakieś rzeczy ale też po to, żeby się sobie po prostu przypatrzeć. Żeby sobie ludzi pooglądać, żeby samemu sie pokazać. Choć oczywiście oglądanie towarów też było bardzo interesujące. Do tej pory pamiętam moją pierwszą dżinsową spódnicę, którą tam kupiłam. Przez lata nie mogłam znaleźć nic piękniejszego w modzie niż turecki dżins z targu w Myszyńcu.
W soboty wczesnym popołudniem, zazwyczaj po obiedzie, babcia wysyłała nas na cmentarz. Wiozłyśmy na rowerze kwiatki na groby i kanki z wodą. Pamiętam słońce i mocny, słodki zapach fuksji, najbardziej myszynieckiego kwiatka z mojego dzieciństwa. Zdarzało nam się też czasem wieźć róże, ale ponieważ nie było ich dużo w ogrodzie, na cmentarzu lądowały zazwyczaj te, już prawie przekwitnięte.
Groby więc sprzątało się w sobotę, a w niedzielę po mszy szło się na cmentarz raz jeszcze, z całą rodziną, żeby odmówić modlitwę za zmarłych. A przy okazji też oczywiście, podobnie jak na targu, pooglądać sobie ludzi i pobyć trochę w grupie z innymi.
Magiczne lasy kurpiowskie
W lipcu często jeździliśmy z dziadkami na jagody. Naszym ulubionym miejscem był las na drodze do Charciejbałdy. Pojechanie do tego lasu to było dla mnie jak wskoczenie do ekranu telewizora, gdy właśnie zaczęła się interesująca bajka. Siedziałam skulona w krzakach i zbierałam jagody a jednocześnie wypatrywałam wszystkich stworów kurpiowskiej puszczy. Wierzyłam, że jak będę cicho to zapomną o mojej obecności, wyjdą zza drzew i ich w końcu wszystkich zobaczę. Byłam tam Ronją, córką zbójnika. Byłam braćmi Lwie Serce, dzieckiem dżungli. Magia kurpiowskich lasów była elektryzująca.
Zimą, gdy przyjeżdżaliśmy na ferie i gdy spadło dużo śniegu, chodziliśmy z sankami na tak zwane Górki. Gdy wracaliśmy do domu, zazwyczaj nie czuliśmy już zupełnie nóg z zimna. Godzinami budowałyśmy na naszej ulicy igla ze śniegu. Gdy były roztopy, a potem na nowo przychodził przymrozek, chodziłyśmy często ślizgać się po gigantycznych kałużach na polach w drodze do Kolejowego Mostku.
W każdą niedzielę chodziłyśmy z babcia do kościoła. Babcia śpiewała w chórze, więc zabierała nas zawsze na górę. Wchodziłyśmy po drewnianych schodach. Pamiętam przepiękną mozaikową rozetę, przez którą przebijało się słońce. Pamiętam zapach tych schodów i też pewien nieporządek, który wtedy wydawał mi się niezwykle tajemniczy. Gdy byliśmy już na górze, trzeba było najpierw przejść przez część męską, która znajdowała się po lewej stronie. Kobiety siedziały po prawej. Uwielbiałam być na chórze. Uwielbiałam patrzeć na chórzystki, wszystkie eleganckie panie, równie przejęte modlitwą co ploteczkami, które sobie przekazywały między jedną pieśnią a drugą. Lubiłam patrzeć na energicznego organistę, jak zrywał się do grania. A najbardziej ze wszystkiego uwielbiałam patrzeć w dół, na wielkie, ciężkie żyrandole. Na niekończący się labirynt i szlak rysunków, kwiatów, liści, główek aniołów, które wypełniały cały sufit i boczne kolumny, Lubiłam patrzeć na pstrokatą mozaikę na dole, którą tworzyły chusty na głowach Kurpianek siedzących w ławkach. I jak ta mozaika poruszała się i przyjmowała różne kształty, jak szkiełka w kalejdoskopie, gdy Kurpianki wychodziły po kolei do komunii.
Myszyniecki kościół "ma w sobie godność"
Kościół w Myszyńcu nigdy mi się nie znudził. Za każdym razem wygląda inaczej i za każdym razem znajduję w nim coś nowego. Uwielbiam na niego patrzeć w zimę, w wieczory, gdy stoję na ulicy i totalną ciemność przebija jedynie światło, które wyłania się z wnętrza kościoła. Światło czerwone, złote i pomarańczowe, mozaika z okien kościoła, której kolory wystrzeliwują w mrok nocy. Triduum Paschalne, Wielki Piątek, adoracje krzyża, czuwanie przy grobie. Pochylone babcie, które przychodzą o lasce do kościoła, wyjmują z torebki jajka i składają przy krzyżu jako dary. Ten kościół nie jest przaśny, ani nie jest tani. Ma w sobie godność, swoje własne życie i charakter, który przyciąga jak magnes.
W Myszyńcu były też inne budynki, które bardzo mi się podobały. Obok nas, przy poczcie, stała stara apteka. Nieprawdopodobnie piękna w środku. Na zewnątrz, z pięknym gankiem i kolumienkami. Przed budynkiem stal tez krzyż.
Jednak najpiękniejsza część znajdowała się z tyłu, za płotem: roztaczał się tam park ze starymi drzewami. Płot był dosyć wysoki, trzeba było wysoko stanąć i dobrze sie podeprzeć, żeby coś zobaczyć. Widok wart był jednak wysiłku. Za płotem rosły stare, przepiękne drzewa, niby nic się tam nie działo ale nie sposób było nasycić wzroku pięknem tego miejsca. To był czarodziejski ogród mojego dzieciństwa.
Parę lat potem wszystkie drzewa zostały wycięte, apteka „wyremontowana” i zamieniona na sklep ze sprzętem gospodarstwa domowego. Pamiętam dobrze, co wtedy pomyślałam, gdy stanęłam po raz pierwszy na tym placu. Już bez wysokiego płotu, ale też bez drzew, z pustym piachem, betonem i giprokiem, który izolował budynek. Pomyślałam: „Mam nadzieje, ze tego nie widza”, myśląc o poprzednich właścicielach.
Stare drzewa
Piękno Myszyńca ukrywa się też w starych drzewach. Niestety, większość z tych, które pamiętam z dzieciństwa, zostało już wycięte. Mieliśmy na osiedlu na rogu ulicy Kolejowej przepiękną, starą akację. Godzinami wpatrywałam się w jej konary. Dawała przepiękny cień, gdy siedziało się u nas w ogródku na schodach. Ona zniknęła pierwsza. Przy budynku kolejowym stało też inne piękne drzewo. Bardzo stare, w którym chętnie chowały się wieczorem ptaki. Któregoś dnia i ono zostało wycięte. Drzewa znikają jeden po drugim, pustka odbiera urok ulicom i budynkom. Na szczęście jeszcze przy naszym domu stoi kilka starych brzóz. Te brzozy budzą mnie rano szelestem liści, w nocy, gdy zasypiam, patrzę, jak chowa się między nimi księżyc. Pod brzozami spały w wózkach wszystkie nasze małe dzieci, pod brzozami piję rano kawę i czytam książki. A gdy siedzę u siebie w domu za granicą, patrzę na zdjęcie myszynieckich brzóz, które zrobiłam któregoś dnia i wstawiłam jako tapetę na telefonie. Trzydziesty grudnia któregoś roku, słoneczny dzień, bardzo zimne powietrze, a na niebieskim niebie przede mną plątanina białych gałęzi. Niekończący się labirynt. Fragment Kurpi, który noszę zawsze przy sobie.
Oprócz drzew i lasów lubię tez Rozogę, lubię na nią patrzeć. Lubię Rozogę przy Zawodziu, przy Kolejowym Mostku, przy szkole. Lubię też mały mostek na rzece przy drodze na Wykrot.
Ktoś się może spytać, co takiego mi dał Myszyniec? Dlaczego nie ma roku bez wyjazdu na Kurpie? Dlaczego przez lata każdego z moich bliskich przyjaciół z Warszawy musiałam tu wcześniej czy później przyciągnąć?
Myszyniec dał mi magię.
W Myszyńcu w Wigilię wierzyło się w Świętego Mikołaja. W Warszawie już jakoś nie bardzo. W Myszyńcu Jezus umierał, składany był do grobu i zmartwychwstawał. W Warszawie po prostu chodziło się do kościoła. W Myszyńcu była puszcza, w Warszawie były drzewa. W Myszyńcu były wreszcie Kurpianki, kolory, piękne stroje, śpiewy, słonce i tanie słodycze. W Warszawie był po prostu weekend.
Dziś do Myszyńca przyjeżdżają moje dzieci. Zawsze z radością, choć pewnie widza go jeszcze inaczej niż ja. Tak jak ja inaczej widzę go od mojej mamy. Ich dzieciństwo na Kurpiach ma swoja własną historię. Pozostaje mi nadzieja, ze będą w stanie ujrzeć piękno i niepowtarzalność tego miejsca. Że uroda Kurpi nie zostanie zabetonowana, wyłożona kostką Bauma, że rozwój regionu będzie szedł w stronę ochrony piękna, które jeszcze tam pozostało i potrafi zachwycić. I że pomimo tego, iż mieszkamy teraz za granicą, kurpiowska część historii naszej rodziny będzie się ciągnęła z nami przez następne lata i pokolenia.
Autor: Joanna Pieczonka
W 1979 roku urodziłam się ja. Mieszkaliśmy w Warszawie, ale każdy wolny weekend i wakacje spędzaliśmy w Myszyńcu. Kurpie to mój drugi dom. Dom, który może mniej znałam i mniej w nim byłam zakorzeniona na co dzień niż w Warszawie. To miejsce było dla mnie ważne na innym poziomie. W Myszyńcu była przestrzeń, w Myszyńcu była tajemnica. Były drzewa, były lasy, był czas, który rządził się własnymi prawami. Była trawa pod bosymi stopami, słońce na moich włosach, lody bambino, albo te włoskie, kupione w budce pod kościołem. Dużo, dużo bardzo niezdrowych słodyczy i najlepszy na świecie chleb z piekarni w białym kiosku.
Gdy byliśmy mali cale wakacje spędzaliśmy u babci. Rytm tygodnia był zawsze ten sam. Czwartek był bardzo ważnym dniem ze względu na targ. Już od wczesnego rana budziły nas odgłosy przejeżdżających pojazdów. Dla dorosłych targ był być może wydarzeniem o charakterze handlowym, dla nas był głownie interesujący na poziomie społecznym i towarzyskim. Na targ szło się kupić jakieś rzeczy ale też po to, żeby się sobie po prostu przypatrzeć. Żeby sobie ludzi pooglądać, żeby samemu sie pokazać. Choć oczywiście oglądanie towarów też było bardzo interesujące. Do tej pory pamiętam moją pierwszą dżinsową spódnicę, którą tam kupiłam. Przez lata nie mogłam znaleźć nic piękniejszego w modzie niż turecki dżins z targu w Myszyńcu.
W soboty wczesnym popołudniem, zazwyczaj po obiedzie, babcia wysyłała nas na cmentarz. Wiozłyśmy na rowerze kwiatki na groby i kanki z wodą. Pamiętam słońce i mocny, słodki zapach fuksji, najbardziej myszynieckiego kwiatka z mojego dzieciństwa. Zdarzało nam się też czasem wieźć róże, ale ponieważ nie było ich dużo w ogrodzie, na cmentarzu lądowały zazwyczaj te, już prawie przekwitnięte.
Groby więc sprzątało się w sobotę, a w niedzielę po mszy szło się na cmentarz raz jeszcze, z całą rodziną, żeby odmówić modlitwę za zmarłych. A przy okazji też oczywiście, podobnie jak na targu, pooglądać sobie ludzi i pobyć trochę w grupie z innymi.
Magiczne lasy kurpiowskie
W lipcu często jeździliśmy z dziadkami na jagody. Naszym ulubionym miejscem był las na drodze do Charciejbałdy. Pojechanie do tego lasu to było dla mnie jak wskoczenie do ekranu telewizora, gdy właśnie zaczęła się interesująca bajka. Siedziałam skulona w krzakach i zbierałam jagody a jednocześnie wypatrywałam wszystkich stworów kurpiowskiej puszczy. Wierzyłam, że jak będę cicho to zapomną o mojej obecności, wyjdą zza drzew i ich w końcu wszystkich zobaczę. Byłam tam Ronją, córką zbójnika. Byłam braćmi Lwie Serce, dzieckiem dżungli. Magia kurpiowskich lasów była elektryzująca.
Zimą, gdy przyjeżdżaliśmy na ferie i gdy spadło dużo śniegu, chodziliśmy z sankami na tak zwane Górki. Gdy wracaliśmy do domu, zazwyczaj nie czuliśmy już zupełnie nóg z zimna. Godzinami budowałyśmy na naszej ulicy igla ze śniegu. Gdy były roztopy, a potem na nowo przychodził przymrozek, chodziłyśmy często ślizgać się po gigantycznych kałużach na polach w drodze do Kolejowego Mostku.
W każdą niedzielę chodziłyśmy z babcia do kościoła. Babcia śpiewała w chórze, więc zabierała nas zawsze na górę. Wchodziłyśmy po drewnianych schodach. Pamiętam przepiękną mozaikową rozetę, przez którą przebijało się słońce. Pamiętam zapach tych schodów i też pewien nieporządek, który wtedy wydawał mi się niezwykle tajemniczy. Gdy byliśmy już na górze, trzeba było najpierw przejść przez część męską, która znajdowała się po lewej stronie. Kobiety siedziały po prawej. Uwielbiałam być na chórze. Uwielbiałam patrzeć na chórzystki, wszystkie eleganckie panie, równie przejęte modlitwą co ploteczkami, które sobie przekazywały między jedną pieśnią a drugą. Lubiłam patrzeć na energicznego organistę, jak zrywał się do grania. A najbardziej ze wszystkiego uwielbiałam patrzeć w dół, na wielkie, ciężkie żyrandole. Na niekończący się labirynt i szlak rysunków, kwiatów, liści, główek aniołów, które wypełniały cały sufit i boczne kolumny, Lubiłam patrzeć na pstrokatą mozaikę na dole, którą tworzyły chusty na głowach Kurpianek siedzących w ławkach. I jak ta mozaika poruszała się i przyjmowała różne kształty, jak szkiełka w kalejdoskopie, gdy Kurpianki wychodziły po kolei do komunii.
Myszyniecki kościół "ma w sobie godność"
Kościół w Myszyńcu nigdy mi się nie znudził. Za każdym razem wygląda inaczej i za każdym razem znajduję w nim coś nowego. Uwielbiam na niego patrzeć w zimę, w wieczory, gdy stoję na ulicy i totalną ciemność przebija jedynie światło, które wyłania się z wnętrza kościoła. Światło czerwone, złote i pomarańczowe, mozaika z okien kościoła, której kolory wystrzeliwują w mrok nocy. Triduum Paschalne, Wielki Piątek, adoracje krzyża, czuwanie przy grobie. Pochylone babcie, które przychodzą o lasce do kościoła, wyjmują z torebki jajka i składają przy krzyżu jako dary. Ten kościół nie jest przaśny, ani nie jest tani. Ma w sobie godność, swoje własne życie i charakter, który przyciąga jak magnes.
W Myszyńcu były też inne budynki, które bardzo mi się podobały. Obok nas, przy poczcie, stała stara apteka. Nieprawdopodobnie piękna w środku. Na zewnątrz, z pięknym gankiem i kolumienkami. Przed budynkiem stal tez krzyż.
Jednak najpiękniejsza część znajdowała się z tyłu, za płotem: roztaczał się tam park ze starymi drzewami. Płot był dosyć wysoki, trzeba było wysoko stanąć i dobrze sie podeprzeć, żeby coś zobaczyć. Widok wart był jednak wysiłku. Za płotem rosły stare, przepiękne drzewa, niby nic się tam nie działo ale nie sposób było nasycić wzroku pięknem tego miejsca. To był czarodziejski ogród mojego dzieciństwa.
Parę lat potem wszystkie drzewa zostały wycięte, apteka „wyremontowana” i zamieniona na sklep ze sprzętem gospodarstwa domowego. Pamiętam dobrze, co wtedy pomyślałam, gdy stanęłam po raz pierwszy na tym placu. Już bez wysokiego płotu, ale też bez drzew, z pustym piachem, betonem i giprokiem, który izolował budynek. Pomyślałam: „Mam nadzieje, ze tego nie widza”, myśląc o poprzednich właścicielach.
Stare drzewa
Piękno Myszyńca ukrywa się też w starych drzewach. Niestety, większość z tych, które pamiętam z dzieciństwa, zostało już wycięte. Mieliśmy na osiedlu na rogu ulicy Kolejowej przepiękną, starą akację. Godzinami wpatrywałam się w jej konary. Dawała przepiękny cień, gdy siedziało się u nas w ogródku na schodach. Ona zniknęła pierwsza. Przy budynku kolejowym stało też inne piękne drzewo. Bardzo stare, w którym chętnie chowały się wieczorem ptaki. Któregoś dnia i ono zostało wycięte. Drzewa znikają jeden po drugim, pustka odbiera urok ulicom i budynkom. Na szczęście jeszcze przy naszym domu stoi kilka starych brzóz. Te brzozy budzą mnie rano szelestem liści, w nocy, gdy zasypiam, patrzę, jak chowa się między nimi księżyc. Pod brzozami spały w wózkach wszystkie nasze małe dzieci, pod brzozami piję rano kawę i czytam książki. A gdy siedzę u siebie w domu za granicą, patrzę na zdjęcie myszynieckich brzóz, które zrobiłam któregoś dnia i wstawiłam jako tapetę na telefonie. Trzydziesty grudnia któregoś roku, słoneczny dzień, bardzo zimne powietrze, a na niebieskim niebie przede mną plątanina białych gałęzi. Niekończący się labirynt. Fragment Kurpi, który noszę zawsze przy sobie.
Oprócz drzew i lasów lubię tez Rozogę, lubię na nią patrzeć. Lubię Rozogę przy Zawodziu, przy Kolejowym Mostku, przy szkole. Lubię też mały mostek na rzece przy drodze na Wykrot.
Ktoś się może spytać, co takiego mi dał Myszyniec? Dlaczego nie ma roku bez wyjazdu na Kurpie? Dlaczego przez lata każdego z moich bliskich przyjaciół z Warszawy musiałam tu wcześniej czy później przyciągnąć?
Myszyniec dał mi magię.
W Myszyńcu w Wigilię wierzyło się w Świętego Mikołaja. W Warszawie już jakoś nie bardzo. W Myszyńcu Jezus umierał, składany był do grobu i zmartwychwstawał. W Warszawie po prostu chodziło się do kościoła. W Myszyńcu była puszcza, w Warszawie były drzewa. W Myszyńcu były wreszcie Kurpianki, kolory, piękne stroje, śpiewy, słonce i tanie słodycze. W Warszawie był po prostu weekend.
Dziś do Myszyńca przyjeżdżają moje dzieci. Zawsze z radością, choć pewnie widza go jeszcze inaczej niż ja. Tak jak ja inaczej widzę go od mojej mamy. Ich dzieciństwo na Kurpiach ma swoja własną historię. Pozostaje mi nadzieja, ze będą w stanie ujrzeć piękno i niepowtarzalność tego miejsca. Że uroda Kurpi nie zostanie zabetonowana, wyłożona kostką Bauma, że rozwój regionu będzie szedł w stronę ochrony piękna, które jeszcze tam pozostało i potrafi zachwycić. I że pomimo tego, iż mieszkamy teraz za granicą, kurpiowska część historii naszej rodziny będzie się ciągnęła z nami przez następne lata i pokolenia.
Autor: Joanna Pieczonka