poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Echa Katynia w Ostrołęce i okolicach

5 marca 1940 roku Biuro Polityczne KC WKP(b) postanowiło sprawy 22 tys. polskich jeńców znajdujących się w sowieckiej niewoli rozpatrzeć w trybie nadzwyczajnym z zastosowaniem wobec nich najwyższego wymiaru kary – rozstrzelania. Na przełomie kwietnia i maja 1940 r. po starannym przygotowaniu się do operacji likwidacji „elementu polskiego”, NKWD rozpoczęło wykonywanie wyroku, który oddaje jedno słowo: Katyń. Katyń jako miejsce zbrodni i symbol kłamstwa dotknął również mieszkańców Ostrołęki i okolic.

(Fragment niemieckiego plakatu propagandowy z 1944 roku)
Zbrodnia katyńska wymierzona w kwiat polskiej inteligencji, otoczona była natychmiast kłamstwem na niespotykaną skalę. Przypomnijmy, że sam Stalin w 1941 r. w rozmowach z gen. Władysławem Sikorskim na temat „zaginionych” jeńców, odpowiadał, że być może niektórzy z nich (…) dokądś uciekli, na przykład do Mandżurii[1]. Stanowiska Stalina i ZSRS nie zmieniło odkrycie przez Niemców grobów zabitych polskich oficerów, urzędników, ziemian, policjantów, wywiadowców, żandarmów, osadników, pracowników służby więziennej. W kwietniu 1943 r. w związku z pogarszającą się sytuacją militarną Wehrmachtu, sprawa Katynia stała się orężem propagandy niemieckiej, dzięki któremu w Berlinie chciano dokonać rozłamu w koalicji antyhitlerowskiej. Ponadto, odkrycie masowych grobów miało służyć na użytek wewnętrzny III Rzeszy. Jak pisał 17 kwietnia 1943 r. Joseph Goebbels, Zdjęcia z Katynia zamieszczam teraz również w wydaniu krajowym [kroniki filmowej – przyp. Ł. G.]. Niemiecki naród powinien zobaczyć, czym jest bolszewizm, nawet jeśli oglądanie tego rodzaju zdjęć nie należy do przyjemności[2].

(„Nowiny. Gazeta ścienna dla polskiej wsi”, 1943, nr 59.)
W PRL kłamstwo katyńskie jako oficjalny państwowy dogmat trwało do 1989 roku. Jakie znajdujemy ostrołęckie „echa” w tragicznej opowieści o Katyniu?

Ostrołęckie ofiary Katynia

Jak zaznaczono wyżej, o czym warto pamiętać, w Katyniu, Charkowie i Kalininie (obecnie Twer) zamordowano nie tylko oficerów, ale też policjantów, ziemian, czy urzędników. Wśród prawie 22 tys. ofiar znalazły się osoby związane z Ostrołęką i okolicami.W Katyniu zostali zamordowani m. in.:
· podpułkownik Jan Certowicz – lekarz 5 Pułku Ułanów Zasławskich, profesor higieny w Gimnazjum w Ostrołęce
· pułkownik Władysław Kaliszek – dowódca 12-go Dywizjonu Artylerii Konnej stacjonującej w Ostrołęce
· major Kazimierz Mikołajewski – oficer 5 Pułku Ułanów Zasławskich, potem dowódca kawalerii Dywizyjnej 7-ej Dywizji Piechoty
· pułkownik Tadeusz Korniłowicz – oficer 1 Pułku Ułanów Legionów w Ostrołęce, uczestnik tajnego zjazdu oficerów legionowych zoganizowanego w Ostrołęce, w celu uniezależnienia się od zwierzchnictwa niemieckiego. Miał za żonę córkę Henryka Sienkiewicza
· rotmistrz Zygmunt Julian Dobrowolski – oficer 5 Pułku Ułanów Zasławskich
· rotmistrz Witold Rajski – oficer 5 Pułku Ułanów Zasławskich
· Józef Dobkowski – profesor Gimnazjum w Ostrołęce
· podporucznik Bolesław Madrak – urodzony w Lipnikach, gm. Łyse
· kapitan Zygmunt Aleksander Gacki – urodzony w 1907 roku w Ostrołęce. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, doktor farmacji
· porucznik. Franciszek Sobiewski – urodzony w 1908 roku w Ostrołęce. Absolwent Gimnazjum im. St. Leszczyńskiego w Ostrołęce
· Henryk Chrostowski – rolnik z Dębów, dostał się do niewoli sowieckiej, uwięziony w Starobielsku

Powyższa lista jest niepełna, ale obrazuje wyraźnie, że regionu Ostrołęki i okolic zbrodnia katyńska nie ominęła[3].

Kłamstwo katyńskie i powiat ostrołęcki

W pierwszym numerze czasopisma „Zeszyty Katyńskie”, wydawanego od 1990 roku napisano: Kłamstwo o Katyniu było w naszym kraju elementem ustroju, sytuacji geopolitycznej i fragmentem panującego światopoglądu. Lektura PRL-owskiej prasy potwierdza to dobitnie. „Życie Warszawy” pisało w 1952 r. o „miażdżącej prawdzie” dla hitlerowskich morderców z Katynia i dla ich amerykańskich protektorów i naśladowców[4], czy o tym, że mordując w lesie katyńskim Polaków, niemieccy najeźdźcy faszystowscy konsekwentnie realizowali swoją politykę eksterminacji narodów słowiańskich[5].

(Tytuł jednego z artykułów z "Życia Warszawy", 1952, nr 55)
Rok 1952. W Sprawozdaniu miesięcznym Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Ostrołęce czytamy m.in.: Biorąc pod uwagę to, że do 39 r. na terenie tutejszym nie było organizacji lewicowych, natomiast silnie działały organizacje endeckie i sanacyjne, w okresie okupacji silnie działało AK, a po wyzwoleniu WiN i NZW, oraz bandy […] ludność obecnie jest w dużym stopniu zacofana, znajduje się pod wpływem wrogiej propagandy, elementów wrogich, kułackich, kleru itp[6].

Tak scharakteryzowana ludność powiatu ostrołęckiego, znajdująca się zdaniem urzędników pod wpływem „elementów wrogich”, żywo interesowała się sprawą Katynia. To zainteresowanie było najprawdopodobniej związane z akcją propagandową, która w 1952 r. przetoczyła się przez oficjalną prasę, tradycyjnie już oskarżającą III Rzeszę o dokonanie zbrodni katyńskiej. W dziejach kłamstwa katyńskiego był to rok szczególny. Wówczas amerykańska Izba Reprezentantów powołała Specjalną Komisję ds. Zbadania Mordu w Lesie Katyńskim, czyli tzw. Komisję Maddena, pracującą pod kierunkiem kongresmana Raya Maddena. Komisja ta opublikowała raport, w którym stwierdzono, że bezspornie odpowiedzialność za śmierć polskich jeńców w 1940 roku ponosi Związek Sowiecki. W odpowiedzi na działalność komisji Maddena, po sowieckiej stronie Żelaznej Kurtyny doszło do największej w historii akcji propagandowej kłamstwa katyńskiego. W ZSRS, a szczególnie w „Polsce Ludowej” całe numery gazet poświęcano rzekomej niemieckiej winie, co więcej, wydano nawet książkę Bolesława Wójcickiego pt. Prawda o Katyniu[7].

Na tym tle łatwiej zrozumieć, skąd zainteresowanie mieszkańców powiatu ostrołęckiego tematyką katyńską akurat w 1952 roku. Propaganda robiła swoje, ale sprawozdanie PUBP nie wystawiało, chcąc nie chcąc, dobrej oceny dla skuteczności działań owej propagandy. W okresie sprawozdawczym, w/z z omawianą w prasie sprawą Katynia, ludność dużo o tym mówiła […] prawie wszystka ludność, szczególnie wiejska jest zdania, że dokonał tego Związek Radziecki. Propaganda ta pogłębia wrogi stosunek do Związku Radzieckiego – notował sprawozdawca. Jan Mirończuk twierdził, że tak wyraźne stanowisko okolicznej ludności wobec zbrodni katyńskiej można wiązać z postawą duchowieństwa powiatu ostrołęckiego i jego wpływem na mieszkańców[8].

Prawda o Katyniu mogła być w latach 1945-1989 głoszona jedynie w oparciu o działania nielegalne, w tym nielegalne organizacje. Jedną z takich organizacji było młodzieżowe Zjednoczone Stronnictwo Narodowe (ZSN), działające na terenie szkoły mechanicznej w Ostrołęce. ZSN w 1951 r. wydało i rozplakatowało w Ostrołęce ulotkę dotyczącą zbrodni katyńskiej[9].

Pamięć o Katyniu

Trafnie pisał prof. Adam Dobroński o tym, że dla pokoleń Polaków Katyń pozostanie z pewnością na zawsze symbolem symbolem zakłamania władz PRL, tych centralnych, ale również wojewódzkich oraz powiatowych, powtarzających formułki przesyłane z Warszawy[10]. Skrupulatne badania skupione na temacie „Ostrołęka a kłamstwo katyńskie” mogłyby prawdopodobnie dać nam co najmniej kilka przykładów o powtarzaniu przez władze powiatowe formułek przesyłanych z Warszawy.

Warto sobie uświadomić, że pamięć o zbrodni katyńskiej przechowywali mieszkańcy, wśród których należy wspomnieć o Henryku Witkowskim, współzałożycielu i byłym prezesie ostrołęckiego oddziału Związku Sybiraków, który kolekcjonował bezcenne pamiątki o swoim ojcu, Antonim Wacławie Witkowskim, kapitanie WP, zamordowanym w Charkowie[11].

Dopiero po 1989 roku prawda o Katyniu zyskała aprobatę władz państwowych. Na szczeblu lokalnym o upamiętnienie ofiar Katynia upominał się Kościół. 5 kwietnia 1990 roku w ostrołęckim kościele farnym odbyła się uroczysta Msza św. w intencji ofiar, a w Domu Parafialnym otwarto wystawę „Zginęli w Katyniu”, zorganizowaną przez Zarząd Wojewódzki Stowarzyszenia PAX[12]. W 2020 roku w 80. rocznicę zbrodni otwarto wystawę poświęconą ofiarom zbrodni katyńskiej związanym z Ostrołęką i powiatem. Wystawę przygotowała Fundacja Splot Pamięci przy wsparciu finansowym powiatu[13].

Pamięć o zbrodni katyńskiej powinna być kultywowana w Ostrołęce i okolicach, a niniejszy artykuł jest skromną cegiełką, która – mam nadzieję – wpisuje się w dzieło upamiętnienia ofiar.


Przypisy:
[1] N. S. Lebiediewa, 60 lat fałszowania i zatajania historii zbrodni katyńskiej, „Zeszyty Katyńskie” 2000, nr 12, s. 104.
[2] J. Goebbels, Dzienniki, T. 3: 1943-1945, Warszawa 2014.
[3] Więcej nazwisk ludzi związanych z Ostrołęką, zamordowanych w Katyniu zob. J. Dziewirski, Katyń oskarża, „Zeszyty Naukowe OTN” 1993, t. 7, s. 314-317.; J. Karczewski, Katyń, Charków, Miednoje – miejsca, które spłynęły polską krwią, epowiatostrolecki.pl [dostęp: 5 marca 2021]
[4] „Życie Warszawy”, 1952, nr 59, s. 3.
[5] „Życie Warszawy, 1952, nr 55, s. 7.
[6] J. Mirończuk, Działania władz komunistycznych wobec Kościoła katolickiego w pow. ostrołęckim w latach 1945-1956, [w:] Powiat Ostrołęka. Materiały z sesji naukowej Powiat Ostrołęka w pierwszej dekadzie rządów komunistycznych zorganizowanej 23 października 2008 r. przez Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie i prezydenta Ostrołęki, Warszawa 2009, s. 462.
[7] W. Wasilewski, Ludobójstwo. Kłamstwo i walka o prawdę. Sprawa Katynia 1940-2014, Łomianki 2014, s. 16.
[8] J. Mirończuk, Działania…, s. 463.
[9] T. Łabuszewski, Działania operacyjne PUBP w Ostrołęce w latach 1945-1955 (wybrane aspekty), [w:] Powiat Ostrołęka…, s. 338, przyp. 245.
[10] A. Dobroński, Symbole wojny, „Zeszyty Naukowe OTN” 1995, t. 9, s. 70.
[11] B. Modzelewska, Wzruszający, wstrząsający, poruszający,
„Tygodnik Ostrołęcki”, 07.10.2007.
[12] C. Parzych, Sytuacja i działalność Kościoła rzymskokatolickiego w Ostrołęce w latach 1945-1990 (wybrane fakty i problemy), „Zeszyty Naukowe OTN” 1990, t. 4, s. 116.
[13] Jeszcze rosną drzewa, które to widziały. Zapraszamy do obejrzenia wystawy, powiatostrolecki.pl [dostęp: 05.03.2021]

Autor: Łukasz Gut

wtorek, 9 kwietnia 2019

Joanna Pieczonka: Nasz Myszyniec

W ogłoszonym konkursie na wspomnienia dotyczące Myszyńca, który wspólnie zorganizowały Kurpie - historia i trwanie i QRP pamiątki kurpiowskie, zwyciężyła Pani Joanna Pieczonka, której pamiętnik to w rzeczywistości wspomnienia dwóch osób: Pani Joanny i jej mamy, Krystyny. Opowieść, która dotyczy życia codziennego w Myszyńcu w drugiej połowie XX wieku to nostalgiczna podróż w krainę Kurpiowszczyzny, która z jednej strony się zmienia, z drugiej w niektórych elementach pozostaje wciąż taka sama lub podobna. Polecam lekturę niniejszego tekstu.

Nasz Myszyniec

KRYSTYNA 
 
Moja mama, Krystyna, urodziła się w 1949 roku w Myszyńcu. Jej mama, babcia Stefania, pochodziła z Wydmus a tata, dziadek Leon, z Pomorza. Poznali się w obozie pracy w Działdowie i po wojnie osiedlili w Myszyńcu. 

Moja mama spędziła cale dzieciństwo na ulicy Bema, zwanej Zdunkowska Ulica, w drewnianym, piętrowym domu. Z okien widać było kościół, a także plac, na którym teraz stoi fontanna i ławeczki. Kiedy mała Krysia patrzyła przez okno, widziała w tym miejscu studnię, z której mieszkańcy nabierali wodę. Widziała co czwartkowe targi. Widziała tez białą, zaparkowana warszawę, kiedy w 1961 roku dziadek jako pierwszy w Myszyńcu kupił sobie samochód.

Mamo – spytałam któregoś wieczoru – jakie masz wspomnienia z Myszyńca?

– Pamietam kocie łby, przy kościele, na ulicach, na mojej ulicy. Pamietam dźwięk przejeżdżających wozów, metalowych obręczy na kolach, a w zimie dźwięk sani. Pamietam pola i lasy, cale dnie biegania w chmarze dzieci po ulicach. Zbieranie jagód, wieczorne zaganianie krów do obory, sobotnie sprzątanie chodnika przed domem. Pamietam rynsztoki z boku ulic i ciepłą wodę po letnim deszczu, w której chętnie się maczało nogi. Msze w kościele i zaraz po nich długie spacery młodzieży wzdłuż głównej drogi. Dziewczyny spacerowały z dziewczynami, chłopcy z chłopcami. Niby osobno, ale równocześnie bacznie się obserwując.

Każdy dom w Myszyńcu miał ławeczkę albo schodki, na których się siadało i rozmawiało z sąsiadami. Większość domów miała też ogródki przed wejściem, w którym rosło dużo kwiatów. Mieszkańcy miasteczka godzinami przesiadywali przed swoimi domami prowadząc długie rozmowy. Przeważnie rozpoczynały się one po południu, kiedy wszystkie codzienne obowiązki były już wypełnione. Jesienią i zimą odwiedzano się w domach. Moja mama pamięta, ze te wizyty trwały długo i przeciągały się czasem do późnego wieczora. 
 
(Źródło: Nieznana miejscowość kurpiowska w czasopiśmie "Stolica", 1960, nr 2

W pogodne dni życie towarzyskie przenosiło się też często nad rzekę Rozogę. Koce były rozłożone po obu stronach rzeki, ludzie siedzieli, rozmawiali i kąpali się. Popularnym miejscem spotkań był Kolejowy Mostek. Tam była wszak dosyć głęboka woda. Najodważniejsi chłopcy i z największą potrzebą wzbudzenia podziwu, jeździli rowerami na Zawodzie. Na Rozodze stała w tamtym miejscu tama, było to wiec najgłębsze miejsce rzeki. Idealne do zaprezentowania swojego kunsztu pływackiego. Zimą główną rozrywką dla dzieci było jeżdżenie na łyżwach. Jeździło się po rzece albo po stawach, które były na tyłach parafii. Tam, gdzie dzisiaj jest plac zabaw.

Kościół w Myszyńcu

Kiedy mieszka sie na ulicy Bema kościół staje sie w zasadzie twoim podwórkiem. Wspomnienia mojej mamy snują sie wokół tego budynku, dni przeplatane są śpiewami kościelnymi ludzi, odpustami, procesjami Bożego Ciała, podczas których wszystkie babcie ściskają dumnie rączki swoich wnuczek. Są też pogrzeby, które idą konwojem ulica, są procesje prowadzenia obrazów z kościoła do sąsiednich wsi. Wszystko to dzieje się na podwórku ulicy Bema, kiedy świeci słońce, dzieci bawią sie w rynsztokach a dorośli siedzą przed domem zajęci rozmową.

Małej Krysi w drewnianym domu na Zdunkowskiej Ulicy śni się często ten sam sen: widzi mężczyzn w ciemnych, długich płaszczach, którzy przechadzają się w milczeniu po pokojach. Po latach dopiero znajduje zdjęcie Żydów w tradycyjnych strojach i zdaje sobie sprawę z uderzającego podobieństwa ich ze zjawami ze snów. Przed wojną podobno gdzieś przy drodze na Chorzele stała bożnica. Obok drogi na Pełty położony jest kirkut. Czyżby duchy dawnych mieszkańców błąkały się po latach wciąż po domach?

W kościele są też odpusty. To ogromna atrakcja dla dzieci, bo wraz z odpustami pojawiają się stragany z różnymi błyskotkami. Takie święto ściąga też nowe twarze do miasteczka. Jest wiec okazja do zobaczenia innych ludzi. Przed kościołem stoi tego dnia wielu żebraków. Przyjeżdżają z różnych miejscowości prosząc o jałmużnę. Mama wspomina niewidomego chłopca z sąsiedztwa, niezwykle uzdolnionego muzycznie. Potrafił zagrać na akordeonie każdą melodię. Jakby Pan Bóg próbował mu wynagrodzić talentem muzycznym brak wzroku. Podczas odpustu on tez stal pod kościołem i zbierał pieniądze dla swojej rodziny.

Rynek, Cyganie i kolejka

Rynek w Myszyńcu był w każdy czwartek. Chodziło się tam nie tylko po to, żeby coś kupić ale też żeby po prostu się pokazać, pospotykać ludzi i porozmawiać. To było ogromne wydarzenie towarzyskie. Rynek na początku był na placu na przeciwko kościoła, potem przeniesiony został w głąb ulicy Stacha Konwy. Kolejnym miejscem był plac, na którym dzisiaj stoi osiedle domków przy ulicy Przemysłowej i Słonecznej.

Wydarzeniem w życiu miasteczka był też przyjazd Cyganów. Rozstawiali oni swoje namioty na polu przed wjazdem do Myszyńca, przy drodze do Ostrołęki. We wspomnieniach mojej mamy ważne miejsce ma tez kolejka wąskotorowa, którą niegdyś przejeżdżała ulica Kolejowa. Moja mama dojeżdżała nią przez lata do liceum do Ostrołęki.

Nauczycielka nietutejsza

W tamtych czasach w szkole w Myszyńcu pracowała pewna nauczycielka, pani Stanisława. Nie była tutejsza, dostała pracę w lokalnej szkole z przydziału. Była samotna, jej siostry mieszkały w Sopocie. Ludzie raczej za nią nie przepadali, miała opinię surowej pedagog i oschłego człowieka z przesadnym przywiązaniem do etykiety i dobrego wychowania. Pani Stanisława przyjaźniła się z moją babcią, przez lata przychodziła do nas na długie wieczorne rozmowy. Dla mnie jako małego dziecka był to moment stawania na baczność, skupienia całej uwagi na tym, żeby dobrze wyglądać, dobrze sie wyrażać. odpowiednio siedzieć. Ale była też dla mnie powiewem jakiegoś lepszego, przedwojennego świata. Świata kultury, nienachalnej erudycji i klasy. Lubiłam ją.

Zawsze odnosiliśmy wrażenie, ze Pani Stanisława nie czuje się dobrze na Kurpiach. Pomimo tego, że mieszkała tu przez większą część swojego życia, utrzymywała z ludźmi dystans i nie nawiązała z nikim głębszych relacji. Może, kto wie, Myszyniec jawił sie jej jako małe, prowincjonalne miasteczko, w którym przyszło jej spędzać życie niejako za karę. Tak nam się wydawało, ale kto wie jaka była prawda. Nie miała tu wszak swojej rodziny, mogła w każdej chwili się przeprowadzić do sióstr. Zwłaszcza, gdy była już na emeryturze.

Po śmierci pani Stanisławy moja mama pojechała do Trójmiasta odwiedzić jej rodzinę. Jedna z jej siostrzenic zaprowadziła ja do „pokoju cioci Stasi”. Powiedziała: „Ten pokój zawsze na nią tu czekał. Wszystko w nim urządziła ona sama, nie pozwalała nic zmienić. Kiedy otworzyły się drzwi i mama weszła do pomieszczenia, pierwsze co zobaczyła, to łóżko, które przykryte było pięknym kurpiowskim kilimem. Pani Stanisława przywiozła go któregoś dnia z Myszyńca i nie pozwoliła nigdy zamienić na nic innego.

JOANNA

W 1979 roku urodziłam się ja. Mieszkaliśmy w Warszawie, ale każdy wolny weekend i wakacje spędzaliśmy w Myszyńcu. Kurpie to mój drugi dom. Dom, który może mniej znałam i mniej w nim byłam zakorzeniona na co dzień niż w Warszawie. To miejsce było dla mnie ważne na innym poziomie. W Myszyńcu była przestrzeń, w Myszyńcu była tajemnica. Były drzewa, były lasy, był czas, który rządził się własnymi prawami. Była trawa pod bosymi stopami, słońce na moich włosach, lody bambino, albo te włoskie, kupione w budce pod kościołem. Dużo, dużo bardzo niezdrowych słodyczy i najlepszy na świecie chleb z piekarni w białym kiosku.

Gdy byliśmy mali cale wakacje spędzaliśmy u babci. Rytm tygodnia był zawsze ten sam. Czwartek był bardzo ważnym dniem ze względu na targ. Już od wczesnego rana budziły nas odgłosy przejeżdżających pojazdów. Dla dorosłych targ był być może wydarzeniem o charakterze handlowym, dla nas był głownie interesujący na poziomie społecznym i towarzyskim. Na targ szło się kupić jakieś rzeczy ale też po to, żeby się sobie po prostu przypatrzeć. Żeby sobie ludzi pooglądać, żeby samemu sie pokazać. Choć oczywiście oglądanie towarów też było bardzo interesujące. Do tej pory pamiętam moją pierwszą dżinsową spódnicę, którą tam kupiłam. Przez lata nie mogłam znaleźć nic piękniejszego w modzie niż turecki dżins z targu w Myszyńcu.

W soboty wczesnym popołudniem, zazwyczaj po obiedzie, babcia wysyłała nas na cmentarz. Wiozłyśmy na rowerze kwiatki na groby i kanki z wodą. Pamiętam słońce i mocny, słodki zapach fuksji, najbardziej myszynieckiego kwiatka z mojego dzieciństwa. Zdarzało nam się też czasem wieźć róże, ale ponieważ nie było ich dużo w ogrodzie, na cmentarzu lądowały zazwyczaj te, już prawie przekwitnięte.

Groby więc sprzątało się w sobotę, a w niedzielę po mszy szło się na cmentarz raz jeszcze, z całą rodziną, żeby odmówić modlitwę za zmarłych. A przy okazji też oczywiście, podobnie jak na targu, pooglądać sobie ludzi i pobyć trochę w grupie z innymi.

Magiczne lasy kurpiowskie

W lipcu często jeździliśmy z dziadkami na jagody. Naszym ulubionym miejscem był las na drodze do Charciejbałdy. Pojechanie do tego lasu to było dla mnie jak wskoczenie do ekranu telewizora, gdy właśnie zaczęła się interesująca bajka. Siedziałam skulona w krzakach i zbierałam jagody a jednocześnie wypatrywałam wszystkich stworów kurpiowskiej puszczy. Wierzyłam, że jak będę cicho to zapomną o mojej obecności, wyjdą zza drzew i ich w końcu wszystkich zobaczę. Byłam tam Ronją, córką zbójnika. Byłam braćmi Lwie Serce, dzieckiem dżungli. Magia kurpiowskich lasów była elektryzująca.

Zimą, gdy przyjeżdżaliśmy na ferie i gdy spadło dużo śniegu, chodziliśmy z sankami na tak zwane Górki. Gdy wracaliśmy do domu, zazwyczaj nie czuliśmy już zupełnie nóg z zimna. Godzinami budowałyśmy na naszej ulicy igla ze śniegu. Gdy były roztopy, a potem na nowo przychodził przymrozek, chodziłyśmy często ślizgać się po gigantycznych kałużach na polach w drodze do Kolejowego Mostku.

W każdą niedzielę chodziłyśmy z babcia do kościoła. Babcia śpiewała w chórze, więc zabierała nas zawsze na górę. Wchodziłyśmy po drewnianych schodach. Pamiętam przepiękną mozaikową rozetę, przez którą przebijało się słońce. Pamiętam zapach tych schodów i też pewien nieporządek, który wtedy wydawał mi się niezwykle tajemniczy. Gdy byliśmy już na górze, trzeba było najpierw przejść przez część męską, która znajdowała się po lewej stronie. Kobiety siedziały po prawej. Uwielbiałam być na chórze. Uwielbiałam patrzeć na chórzystki, wszystkie eleganckie panie, równie przejęte modlitwą co ploteczkami, które sobie przekazywały między jedną pieśnią a drugą. Lubiłam patrzeć na energicznego organistę, jak zrywał się do grania. A najbardziej ze wszystkiego uwielbiałam patrzeć w dół, na wielkie, ciężkie żyrandole. Na niekończący się labirynt i szlak rysunków, kwiatów, liści, główek aniołów, które wypełniały cały sufit i boczne kolumny, Lubiłam patrzeć na pstrokatą mozaikę na dole, którą tworzyły chusty na głowach Kurpianek siedzących w ławkach. I jak ta mozaika poruszała się i przyjmowała różne kształty, jak szkiełka w kalejdoskopie, gdy Kurpianki wychodziły po kolei do komunii.

Myszyniecki kościół "ma w sobie godność"

Kościół w Myszyńcu nigdy mi się nie znudził. Za każdym razem wygląda inaczej i za każdym razem znajduję w nim coś nowego. Uwielbiam na niego patrzeć w zimę, w wieczory, gdy stoję na ulicy i totalną ciemność przebija jedynie światło, które wyłania się z wnętrza kościoła. Światło czerwone, złote i pomarańczowe, mozaika z okien kościoła, której kolory wystrzeliwują w mrok nocy. Triduum Paschalne, Wielki Piątek, adoracje krzyża, czuwanie przy grobie. Pochylone babcie, które przychodzą o lasce do kościoła, wyjmują z torebki jajka i składają przy krzyżu jako dary. Ten kościół nie jest przaśny, ani nie jest tani. Ma w sobie godność, swoje własne życie i charakter, który przyciąga jak magnes.

W Myszyńcu były też inne budynki, które bardzo mi się podobały. Obok nas, przy poczcie, stała stara apteka. Nieprawdopodobnie piękna w środku. Na zewnątrz, z pięknym gankiem i kolumienkami. Przed budynkiem stal tez krzyż.

Jednak najpiękniejsza część znajdowała się z tyłu, za płotem: roztaczał się tam park ze starymi drzewami. Płot był dosyć wysoki, trzeba było wysoko stanąć i dobrze sie podeprzeć, żeby coś zobaczyć. Widok wart był jednak wysiłku. Za płotem rosły stare, przepiękne drzewa, niby nic się tam nie działo ale nie sposób było nasycić wzroku pięknem tego miejsca. To był czarodziejski ogród mojego dzieciństwa.

Parę lat potem wszystkie drzewa zostały wycięte, apteka „wyremontowana” i zamieniona na sklep ze sprzętem gospodarstwa domowego. Pamiętam dobrze, co wtedy pomyślałam, gdy stanęłam po raz pierwszy na tym placu. Już bez wysokiego płotu, ale też bez drzew, z pustym piachem, betonem i giprokiem, który izolował budynek. Pomyślałam: „Mam nadzieje, ze tego nie widza”, myśląc o poprzednich właścicielach.

Stare drzewa

Piękno Myszyńca ukrywa się też w starych drzewach. Niestety, większość z tych, które pamiętam z dzieciństwa, zostało już wycięte. Mieliśmy na osiedlu na rogu ulicy Kolejowej przepiękną, starą akację. Godzinami wpatrywałam się w jej konary. Dawała przepiękny cień, gdy siedziało się u nas w ogródku na schodach. Ona zniknęła pierwsza. Przy budynku kolejowym stało też inne piękne drzewo. Bardzo stare, w którym chętnie chowały się wieczorem ptaki. Któregoś dnia i ono zostało wycięte. Drzewa znikają jeden po drugim, pustka odbiera urok ulicom i budynkom. Na szczęście jeszcze przy naszym domu stoi kilka starych brzóz. Te brzozy budzą mnie rano szelestem liści, w nocy, gdy zasypiam, patrzę, jak chowa się między nimi księżyc. Pod brzozami spały w wózkach wszystkie nasze małe dzieci, pod brzozami piję rano kawę i czytam książki. A gdy siedzę u siebie w domu za granicą, patrzę na zdjęcie myszynieckich brzóz, które zrobiłam któregoś dnia i wstawiłam jako tapetę na telefonie. Trzydziesty grudnia któregoś roku, słoneczny dzień, bardzo zimne powietrze, a na niebieskim niebie przede mną plątanina białych gałęzi. Niekończący się labirynt. Fragment Kurpi, który noszę zawsze przy sobie.

Oprócz drzew i lasów lubię tez Rozogę, lubię na nią patrzeć. Lubię Rozogę przy Zawodziu, przy Kolejowym Mostku, przy szkole. Lubię też mały mostek na rzece przy drodze na Wykrot.

Ktoś się może spytać, co takiego mi dał Myszyniec? Dlaczego nie ma roku bez wyjazdu na Kurpie? Dlaczego przez lata każdego z moich bliskich przyjaciół z Warszawy musiałam tu wcześniej czy później przyciągnąć?

Myszyniec dał mi magię.

W Myszyńcu w Wigilię wierzyło się w Świętego Mikołaja. W Warszawie już jakoś nie bardzo. W Myszyńcu Jezus umierał, składany był do grobu i zmartwychwstawał. W Warszawie po prostu chodziło się do kościoła. W Myszyńcu była puszcza, w Warszawie były drzewa. W Myszyńcu były wreszcie Kurpianki, kolory, piękne stroje, śpiewy, słonce i tanie słodycze. W Warszawie był po prostu weekend.

Dziś do Myszyńca przyjeżdżają moje dzieci. Zawsze z radością, choć pewnie widza go jeszcze inaczej niż ja. Tak jak ja inaczej widzę go od mojej mamy. Ich dzieciństwo na Kurpiach ma swoja własną historię. Pozostaje mi nadzieja, ze będą w stanie ujrzeć piękno i niepowtarzalność tego miejsca. Że uroda Kurpi nie zostanie zabetonowana, wyłożona kostką Bauma, że rozwój regionu będzie szedł w stronę ochrony piękna, które jeszcze tam pozostało i potrafi zachwycić. I że pomimo tego, iż mieszkamy teraz za granicą, kurpiowska część historii naszej rodziny będzie się ciągnęła z nami przez następne lata i pokolenia.

Autor: Joanna Pieczonka