niedziela, 17 lipca 2022

„Trzy dni wśród Kurpiów” – Długi Kąt, Siarcza Łąka i Leman w 1925 roku

W okresie międzywojennym trwał nadal lub  jak kto woli  rozpoczynał się kolejny etap procesu odkrywania Kurpiów. Odkrywano mieszkańców regionu w różny sposób, m.in. jako miejsce na mapie turystycznej Polski. Takie wydarzenia jak występy Teatru Regionalnego z Płocka z Weselem na Kurpiach, czy uroczystość Bożego Ciała w Myszyńcu w 1937 roku wzmagały zainteresowanie mieszkańcami Puszczy Zielonej. Goszczący na Kurpiach dziennikarze, którzy pozostawili po sobie znaczną liczbę reportaży, z reguły odwiedzali największe miejscowości między Pisą a Orzycem. Zwykle rozpoczynano wycieczki po Kurpiach w Ostrołęce, zatrzymywano się w Kadzidle, by dotrzeć do głównego celu – Myszyńca.

Poniższa relacja, opublikowana we wrześniu 1925 r. w „Polsce Zbrojnej”, to cenny i niezbyt częsty przykład, gdy na plan pierwszy nie wyłaniają się Myszyniec czy Kadzidło (choć autor tekstu tam też zajrzał), ale mniejsze miejscowości: Długi Kąt, Siarcza Łąka i Leman. Poniższa korespondencja dobrze oddaje realia połowy lat dwudziestych na Kurpiach. Trudne warunki gospodarcze (bagniste tereny), codzienne pożywienie, reemigranci z Ameryki, echa wojny polsko-bolszewickiej i propaganda na pograniczu polsko-niemieckim. Wszystko to, a dla uważnego czytelnika jeszcze więcej kryje dwuczęściowy artykuł, scalony poniżej w jedno, a podpisany pseudonimem R. S.

W tekście zachowano pisownię oryginalną, poprawiono jednak interpunkcję i literówki. Dla lepszej czytelności dość długiego artykułu, pogrubiono też nazwy miejscowości wymienione przez Autora. Dodano też kilka przypisów. 

Zapraszam do lektury.

(Fotografia zamieszczona w „Kurierze Warszawskim” (nr 43 z 12 II 1933) i przedstawiająca tzw. typy Kurpiów.)

_________________


R. S.

Trzy dni wśród Kurpiów

Po korespondencjach z wyżyn i nizin tatrzańskich, czy z wybrzeża morskiego być może zainteresuje cię, czytelniku wieść od puszczy kurpiowskiej, z krainy leżącej pomiędzy Orzycem a Piszą[1], gdzie od dawna mieszkają puszczacy wśród „borów szumiących, piasków sypkich i błot grząskich”. Ci dawni myśliwi, bartnicy, rybacy i smolarze zajmując od wieków puszcze królewskie siedzieli zawsze cicho w czasach pokojowych, a słychać było o nich jeno wówczas, gdy dzielnie bronili kraju od Szweda, łączyli się w oddziały strzelców wyborowych podczas powstań w r. 1831 i 1863.

Zamiast na oczekiwany urlop po intensywnej pracy letniej los mię rzucił służbowo w te oto strony. Nigdy nie byłem na Kurpiach. Wiedziałem jedynie, że na tych północnych kresach Rzeczypospolitej żyje lud odmienny, czerstwy, zdrowy i miłością ojczyzny przepojony. Wiedziałem, że na lichych glebach sadzą kartofle, sieją owies i grykę, hodują do dziś pszczoły w pniach, a nie w ulach, zajmują się rybołóstwem i hodowlą koni i bydła wśród rozległych błot i łąk. I oto poznałem Kurpie.

Jechałem konno wzdłuż błotnistej doliny rz. Rozogi, mając na lewo lasy, przetrzebione w czasie wojny przez Niemców, na prawo szerokie błonia, łąki i bagna Rozogi, przez które jedynie w suche lato można się przeprawić bezpiecznie.

W południe zatrzymaliśmy się we wsi Długikąt na odpoczynek. Wieś niewielka przytyka do „bieli” tj. bagna. Kilkanaście chałup zaledwie, sołtys zajął się naszem zakwaterowaniem. Nie było to łatwe, bo gospodarze w polu, mając po kilka kilometrów do swych niewielkich szmatów ziemi ornej, nie wracają na obiad. Z trudnością we wsi znaleść można było trochę zsiadłego mleka i czarnego chleba. Usiedliśmy w niewielkim ogrodzie, w którym kilka olch i brzóz daje nieco cieniu. Drzew owocowych nie widać na Kurpiach, sadków niema.

W cieniu drzew sołtys nas bawi rozmową. Napozór wieś bogata. Gospodarze mają po 70-90 morgów, ale z tego zaledwie 10-15 morgów ziemi ornej, a reszta „biel” czyli bagnista łąka, z której nawet siana zebrać nie można, gdy przyjdzie rok mokry. Teraz oto już drugie lato nie można nic zebrać. Zeszłoroczne kopki siana jeszcze do dziś nie zebrane, stoją na niedostępnych mokradłach, tegoroczne – woda zabrała. Ciężki los dotknął Kurpiaków, wielkie musi być przywiązanie do ziem tych, którzy masowo muszą emigrować do Ameryki, a po uzbieraniu trochę grosza wracają, aby znów na rodzinnej, choć niewdzięcznej roli pracować dla przyszłych pokoleń.

Po krótkim wypoczynku jedziemy przez Kadzidło, niewielkie miasteczko zniszczone w czasie wojny światowej, ale już odbudowane – aż do Siarewłąki[2], gdzie stajemy na nocleg.

Gospodarz, miły staruszek, wrócił przed wojną z Ameryki i w miejsce spalonej w czasie wojny chałupy, wybudował sobie wcale ładne osiedle. Izba duża, przestronna, w izbie piec kuchenny, na którym się nigdy nie pali, bo kuchnia jest oddzielnie, talerze i miski malowane w barwne kwiaty, w ten sam sposób pozatykane łyżki, na ścianie na gwoździach rzędem wiszą kabki kwieciste, świadczące o zamożności domu. Wzdłuż ścian ławy i ławki, w kącie pomiędzy oknami stół przykryty serwetą, nad nim święte obrazki, z sufitu zwiesza się pająk misternie zrobiony z bibułki i słomek. Pyta, co trzeba przyrządzić. Jajecznica i mleko, to przysmaki, które zastąpią nam wieczerzę. Po podwórzu krzątają się chłopaki, jeden już „za dwa roki” do wojska pójdzie, patrzą się na żołnierzy ciekawie. Obaj przyszli na świat w Ameryce, a znać to po nich, bo pracują szybko, składnie. Ojciec, mając gości, chce przerwać robotę, ale chłopaki nie chcą, robota pali im się w garściach. „Jeszcze raz obrócimy” i jadą po zboże, które zwozić trzeba, póki pogoda dopisuje.

Nazajutrz jesteśmy w Myszyńcu, stolicy Kurpiów. Nędzna mieścina, zniszczona w czasie wojny, choć częściowo odbudowana. W chwili, gdyśmy wjeżdżali do miasteczka, właśnie kończyła się tam jakaś uroczystość. Straż pożarna w pełnej gali przedefilowała obok nas oddając nam honory wojskowe. Przed kościołem rozchodzi się publiczność do domu. To obchód 5 rocznicy oswobodzenia Myszyńca od bolszewików! Niestety, spóźniliśmy się na tę uroczystość.

Po krótkim postoju w Myszyńcu jedziemy dalej, by na noc stanąć w nadgranicznej wiosce – w Dąbrowach. W oddali widać wieżę kościoła w Fridrichshofe[3] już za granicą. Tuż za rogatką bawią się dzieci. Słucham – mówią po polsku. Dzieci mazurskie, oderwane od macierzy, nie mają nawet świadomości, że należą do narodu polskiego. Do rogatki prowadzi śliczna szosa, zbudowana przez Niemców a już za rządów polskich odnowiona. Pomiędzy rogatkami szosa zarosła trawą bo jej nikt nie konserwuje, a ruchu prawie niema.

Granica pruska zaznacza się wyraźnie dachami murowanych domów, świeżo odbudowanych po wojnie. Niemcy wszystko umieją robić na pokaz. To też pas nadgraniczny w promieniu 7 klm. odbudowano wspaniale, aby sąsiednich Kurpiów olśniewać swoją „Wirtschaft”. Ale Kurpie znają się na farbowanych lisach.

Nazajutrz jedziemy dalej wzdłuż granicy. Droga gdzieniegdzie wypada zaledwie o kilkanaście metrów od granicy. Spotykamy naszych strażników celnych, a po tamtej stronie jakby nie było nikogo. Granica oznaczona dawnemi słupami niemiecko-rosyjskiemi i dawne orły carskie, zamalowane jedynie białą farbą jeszcze prześwitują pod literami P. (Polska) i D. (Deutschland). Nie wiem od kogo to zależy, ale możnaby te słupy graniczne zmienić, bo Niemcy nie pragną zatarcia swego orła cesarskiego, ale dla nas orzeł rosyjski, prześwitujący pod literą „P” nie może być miły.

Przez dłuższą połać lasu dojeżdżamy wreszcie do ustronnej wioski Leman. Malowniczo położona na skraju lasu, wśród wzgórz nad Turoślą, zdawałoby wzięła nazwę od szwajcarskiego Lemanu. Historja tej wioski jest jednak nieco inna. Dawno już „jeszcze za czasów dawnej Polski” przywędrował tu jakiś Lemański z Nowogrodu nad Narwią i założył fabrykę żelazną. Przy fabryce powstała wioska, którą nazwał od swego nazwiska – Lemanem. Później fabrykę przeniesiono do sąsiedniego Wądołku na Mazurach pruskich, gdzie do dziś jej ruiny się znajdują, a Leman został i do dziś głównie przez Lemańskich jest zamieszkały.

W Lemanie dostaliśmy kwaterę na skraju lasu u gospodarza, co całą wojnę był żołnierzem armji rosyjskiej, siedział u Niemców w niewoli, i wrócił dopiero na krótko przed najazdem bolszewików. To też gdy bolszewicy uciekając przechodzili przez Leman, żyłka żołnierska w nim się odezwała, chwycił karabin i strzelał. Jak mówi, ostrzegał d-cę batalionu, który w Lemanie stał, że niebezpieczeństwo groźne, bo cała dywizja kozacka tu wali, a jeden bataljon mu się nie ostoi. I tak się stało. Bataljon ten, zdaje się z pułku kowieńskiego dywizji litewsko-białoruskiej został wycięty, a schwytanych jeńców bolszewicy rozebrali do naga i szablami wysiekli. Nim pomoc nadeszła, przekroczyli granicę i znaleźli bezpieczne schronienie w Prusach. Groby pomordowanych żołnierzy i kilku mieszkańców cywilnych Lemanu, którzy brali udział w walce znajdują się na cmentarzu lemańskim.

Gospodarz nasz ucieszył się wielce, że żołnierzy mógł u siebie gościć, a choć mu ta wizyta nie w porę wypadła, bo właśnie zajęty był pieczeniem chleba w izbie, którąśmy zajęli, za nic nie chciał ustąpić twierdząc, że takiej izby i stajni dla koni nie znajdziemy nigdzie. Gospodarz zamożny, bo ma 20 morgów ornego w jednym kawałku, obejście duże, ogród i pszczoły. Chciał sadzić drzewa owocowe, ale twierdzi, że grunt niepodatny. Gorsza ziemia niż tam za kordonem w Wądołku, Dziadkach czy Karpie. Bywa tam czasem, sąsiadów zna, boć to chłopy polskie, mazurskie, po polsku mówią, choć po niemiecku myślą. Jak był plebiscyt, to wszyscy głosowali „na Niemca”, bo się bali, że się mścić będzie, jeden tylko głosował za Polską, choć Niemiec jest, ale z Polaków pochodzi i chciał zmyć grzechy ojców, którzy go po polsku nie nauczyli. Bogaty jest więc Niemców się nie boi. Toć to tak blizko, gdyby w 1919 r. nie czekać było, ale pójść naprzód, to aż za Jańsbork[4], Szczytno, Olsztyn wszystko co polskie można było zająć. Puszcza by poszła, ale nie było nikogo, ktoby ją poprowadził.

Tak oto na pogawędce upłynął miło wieczór w chatce kurpiowskiej, a nazajutrz przez bagna Barbarki, lasy, mokradła doszliśmy do wschodniego kraju puszczy, przekraczając Pissę. Tu już krajobraz się zmienia zupełnie, wyżyną między Pissą a Biebrzą ma całkiem innym charakter.

Trzydniowa podróż przez puszczę była skończona. Z żalem opuszczałem Kurpiów. Tu w tej wolnej ziemi, która prócz króla nie znała pana, niema do dziś dnia ani jednego dworu. Puszcza siedzi ławą, jest sobie tylko panem i do dziś czci majestat Rzeczypospolitej, witając uśmiechem i ukłonem przejeżdżającego żołnierza z własnej ochoty, z przywiązania do munduru, który reprezentuje majestat państwa. Tu każdy rad jest ugościć żołnierza, pieniędzy nie chce, bo mleka czy chleba sam nie kupuje, rad jest że może przyjąć u siebie, jak gościa. Takiej gościnności jak na Kurpiach nie spotyka się w innych okolicach kraju. A chłop to biedny, mało ma ziemi i ciężka ziemia dużo wymaga pracy, a mało daje z siebie.

A puszcza? Puszcza jest właściwie legendą. Lasów już niema. Są niewielkie połacie lasu poprzerzynane bagnami i błotami, wytrzebione i wycięte przez Niemców na wielkiej przestrzeni przylegając do ogromnych lasów puszczy Jańsborskiej cudownie utrzymanej i pielęgnowanej przez tychże Niemców. Puszczy, w znaczeniu wielkich lasów już niema, ale istnieje lud puszczański, pełen patrjotyzmu i rycerskiego ducha, o którym mało się wie i pisze, bo puszcza nie jest i nie może być modnem letniskiem – to też nikt się nim nie interesuje, choć na szersze zainteresowanie ze wszechmiar zasługuje.

– KONIEC –

____________


Przypisy:
[1] Pisa (przyp. Ł. G.)
[2] Siarcza Łąka (przyp. Ł. G.)
[3] Friedrichshof – po 1945 r. Rozogi (przyp. Ł. G.)
[4] Jańsbork – po 1945 r. Pisz (przyp. Ł. G.)

Źródło: „Polska Zbrojna” nr 261 z 23 IX 1925; nr 262 z 24 IX 1925.

Oprac. Łukasz Gut